Moim zdaniem Polska osiągnęła poziom nasycenia przedsiębiorcami, który jest adekwatny do etapu rozwoju gospodarczego, na którym się znajduje. Problem w tym, że opinia publiczna za tym nie nadąża. Wciąż panuje przekonanie, że im więcej osób para się przedsiębiorczością, tym lepiej dla gospodarki - mówi ekonomista Jerzy Cieślik w rozmowie z Rafałem Wosiem.

Czy w Polsce mamy zbyt wielu przedsiębiorców?

Reklama
Moim zdaniem Polska osiągnęła poziom nasycenia przedsiębiorcami, który jest adekwatny do etapu rozwoju gospodarczego, na którym się znajduje. Problem w tym, że opinia publiczna za tym nie nadąża. Wciąż panuje przekonanie, że im więcej osób para się przedsiębiorczością, tym lepiej dla gospodarki.

A tak nie jest?

Ekonomiści badali i liczyli to na różne sposoby. I nic. Nie ma żadnych dowodów wskazujących na to, że wyższa stopa przedsiębiorczości przekłada się na wyższy poziom rozwoju gospodarczego. Bo nie jest tak, że w krajach bogatych 90 proc. ludzi to biznesmeni. Jest inaczej. Na przykład wśród krajów OECD najwyższy poziom całkowitej aktywności przedsiębiorczej mają kraje śródziemnomorskie i kraje anglosaskie. A w Skandynawii czy starej Europie Zachodniej przedsiębiorców jest tylu, ilu u nas. Ze wszystkich tych badań płynie wniosek, że dla każdego kraju istnieje pewne optimum nasycenia przedsiębiorczością. I jak jest poniżej, to źle. Ale i powyżej tego poziomu też niedobrze.

Może nie ma sensu liczyć tego w taki sposób. Bo przecież przedsiębiorca przedsiębiorcy nierówny.

Dokładnie. Bo przedsiębiorcy jako jednolita grupa po prostu nie istnieją. Widać to już przy okazji tradycyjnego podziału na sektor małych i średnich (tzw. MSP – aut.) i korporacje. To przeciwstawienie przynosi wiele niepotrzebnego zamieszania.

Dlaczego?

Z ekonomicznego punktu widzenia przeciwstawianie korporacji i MSP nie ma większego uzasadnienia. I mali, i duzi mają w gospodarce bardzo ważne role do odegrania. Na dodatek kluczowym kierunkiem rozwoju mniejszych firm jest też kooperacja z firmami dużymi. Poza tym jest trochę tak, jak gdyby proponować małym firmom pomoc, ale od razu zaznaczyć, by nie urosły. Bo preferencyjne traktowanie i sympatia się skończą. Tymczasem opinia publiczna lubi ten podział. Przypisując sektorowi MSP wiele cech pozytywnych. Często niezasłużenie.

Wiadomo. Małe jest piękne.

To ogóle stwierdzenie, z którego niewiele wynika. Bo przecież mały biznes to nie tylko sympatyczne firmy rodzinne, kierujące się nadrzędnymi wartościami. To też ciemniejsza strona biznesu: szara strefa albo wręcz przedsiębiorczość kryminalna. Ale także coraz liczniejszy obszar przedsiębiorczości między etatem a firmą – pracodawcą. W tym wszelkiego rodzaju przypadki biznesowej działalności wymuszonej, na przykład przez pracodawcę. Jest również bardzo ciekawa grupa przedsiębiorczości nierównych szans. A więc kobiet, migrantów, niepełnosprawnych i bezrobotnych. Przygotowanie jednego zestawu narzędzi pomocy dla tak szerokiego wachlarza przedsiębiorców nie jest możliwe. Dobrze widać to na przykładzie eksporterów. Utarło się przekonanie, że eksport się krajowi opłaca. Wszyscy to powtarzają i nikt się nie zastanawia nad sensownością takiego stanowiska. Konsekwencja jest taka, że minister gospodarki obiecał niedawno w Sejmie, że za trzy lata będzie w Polsce trzy razy więcej eksporterów. Tylko czy naprawdę chodzi o ilość? Przypomnę, że 82 proc. eksporterów daje 2 proc. całych obrotów towarowych Polski. Czyli ich znaczenie jest marginalne. Czy naprawdę jest sens, żeby angażować w ten cel publiczne pieniądze?

Czyli nie wspierać?

Jeśli ktoś przychodzi do agencji rządowej i mówi, że nie zna języków, nie potrafi dotrzeć do informacji, z internetem nie jest obeznany, to wspieranie takiego przedsiębiorcy jako eksportera nie jest korzystne z punktu widzenia gospodarki. Potrafię sobie wyobrazić lepsze sposoby wydawania pieniędzy z kasy państwa.

To dlaczego panuje przekonanie, że wspieranie przedsiębiorczości jest zawsze dobre?

Jak się jest politykiem gospodarczym lub dziennikarzem, to najłatwiej ustawić się w pozycji tego, który wspiera przedsiębiorczość. Bezpiecznie jest powtarzać, że przedsiębiorcy to sól tej ziemi, że oni najlepiej wiedzą, co dla nich dobre, że oni tworzą miejsca pracy. Głosiciele tych prawd są uważani za rozsądnych oraz odpowiedzialnych. Nawet gdy te obiegowe prawdy to bzdury.

Co ma pan konkretnie na myśli?

Na przykład przekonanie, że największą barierą w rozwoju przedsiębiorczości jest administracja państwowa.

Znam doskonale to przekonanie...

Na całym świecie przedsiębiorcy narzekają. A że mają możliwości wpływania na debatę publiczną, ich głos jest słyszalny. Ale u nas poziom zdrowego rozsądku został przekroczony. Jakby nasi narzekający przedsiębiorcy uwierzyli w to, że możliwa jest gospodarka bez barier. Choć takiej gospodarki nigdzie na świecie nie ma. I całe szczęście. Bo to byłby świat, w którym nie da się żyć.

Jakiś przykład?

Konfederacja Pracodawców Lewiatan przygotowuje cykliczny raport pt. „Czarna lista barier”. Na czołowym miejscu są zwykle obciążenia podatkowe i socjalne. Główny argument Lewiatana jest taki, że powinny być one niższe, bo Polska znajduje się na niskim etapie rozwoju. A ja nie znam żadnej teorii ekonomicznej, która mówi, że jak jest niski poziom rozwoju, to obciążenia podatkowe powinny być niskie. Znam za to odwrotne. Dowodzące, że gdy gospodarka jest zacofana i musi dokonać wielkiego wysiłku restrukturyzacji albo modernizacji, to potrzebuje środków. Więc i wyższych obciążeń. Dla mnie narracja proponowana przez Lewiatana jest przykładem bardzo niebezpiecznego zjawiska.

Jakiego?

Wąskich horyzontów. Gdy te środowiska proponują wprowadzenie ułatwień i przywilejów, np. w rozliczaniu VAT, za uzasadnienie starczy im zazwyczaj, że takie rozwiązania poprawią płynność finansową przedsiębiorstw. Pracowałem w biznesie, więc proponuję spojrzeć na sprawę biznesowo. I co widzimy? Że jeśli zwiększymy płynność jednemu uczestnikowi ekonomicznej relacji, to drugiemu się ta płynność zmniejszy. A w tym akurat wypadku tą drugą stroną jest państwo. Tego lobby przedsiębiorców woli jednak nie dostrzegać. Jak więc nazwać to, co ono uprawia. Przecież to nic innego, jak skok na kasę państwa. Brutalne, ale prawdziwe.

Takie podejście jest chyba wśród badaczy przedsiębiorczości wyjątkowe?

Niekoniecznie. Czas zdać sobie sprawę, że polska gospodarka doszła do etapu, w którym dogadanie się państwa i przedsiębiorców na nowych zasadach jest konieczne. Podkreślam, że na nowych zasadach. To znaczy nie na takich, że przedsiębiorca jest wiecznie niezadowolony i domaga się więcej. A państwo – choć już więcej nie może – to ma ciągle wyrzuty sumienia, że i tak zrobiło za mało.

Jak te nowe zasady miałyby wyglądać?

Trzeba zacząć od odpowiedzi na pytanie, jaki powinien być główny cel polityki przedsiębiorczości. Moim zdaniem najważniejszą rzecz, którą władza ma do zaoferowania przedsiębiorcom, jest zrównoważone otoczenie gospodarcze. Chodzi o przewidywalność i stabilność. W momencie gdy obie strony zgodzą się, że taki układ leży w ich obopólnym interesie, można zacząć rozmawiać o konkretach. Proszę zwrócić uwagę, że takie postawienie sprawy natychmiast ustawia zwolenników krzykliwych rozwiązań w stylu „my chcemy niższych podatków i nowych ułatwień” tam, gdzie ich miejsce, czyli na obrzeżach debaty o polityce gospodarczej, a nie w jej centrum.

I co to da?

To otwiera drogę do pragmatycznego porozumienia. Na przykład rząd umawia się z pracodawcami, że obie strony promują kulturę płacenia podatków. I potępiają uciekanie do szarej strefy. Bo to przecież strata dla obu stron. Dla państwa zmniejszenie wpływów budżetowych, a z kolei dla biznesu budowanie nieuczciwej konkurencji.

A jak się przedsiębiorcy nie zgodzą?

To dynamiczna gra. Niezależnie od rozwoju wypadków rząd powinien zacząć od przeglądu dotychczasowej polityki. Sprawdzając, czy przypadkiem nie promuje przedsiębiorczości w sposób sprzeczny z interesem całej gospodarki. Weźmy za przykład program wspierania początkujących przedsiębiorców przez obniżanie im składek ZUS. Idea szczytna. Niech żółtodziób płaci mniej, żeby mógł rozwinąć skrzydła, a potem – gdy stanie na nogi – wrócimy do zwykłego opodatkowania. Niewielu chce pamiętać o skutkach ubocznych takiego rozwiązania. Polegają na tym, że ZUS jest od początku traktowany przez tego przedsiębiorcę jako quasi-podatek. Od którego można się wywinąć. Czy to nie jest demoralizujące? Czy nie lepiej by było od początku budować u przedsiębiorcy przekonanie, że podatki należy płacić?

Krytycy pewnie zarzucą panu zbytni idealizm.

Wróćmy do biznesowej praktyki. Zwolnienia ze świadczeń ubezpieczeniowych mają niezwykle niszczący wpływ na rynek. Zwłaszcza w takich branżach, jak usługi teleinformatyczne, gdzie biznes można bez trudu zwijać i rozwijać pod innymi sztandarami. Tam pełno jest firm, które po zakończeniu przewidzianego prawem okresu podatkowego zwolnienia zamykają interes. W efekcie rozwiązanie przewidziane jako pomoc dla sympatycznych startujących firm garażowych jest używane do przebicia konkurencji niższą ceną. Czyli do psucia rynku nieuczciwą konkurencją.

A inne przykłady?

Kwestia księgowości. Teraz jest tak, że większe firmy – te notujące więcej niż 1,2 mln euro obrotu – muszą prowadzić księgowość pełną. Mniejszym wolno korzystać z wersji uproszczonej. Gdyby iść tokiem rozumowania tych, którzy chcą coraz to nowych ułatwień, to powinno się tę barierę podnosić. Jest nawet postulat przesunięcia jej do 2 mln euro. Ale znów prawie nikt nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji.

Jakich?

Brak solidnej i przejrzystej księgowości jest jedną z faktycznych barier, jakie napotyka firma, gdy próbuje się prężnie rozwijać. Na przykład wchodząc w powiązania kooperacyjne z firmami zagranicznymi czy próbując posiłkować się kredytem. A polski system wspierania przedsiębiorczości sam zachęca firmy, by księgową przejrzystością sobie głowy nie zawracały. Ze szkodą dla nich samych. To nie są dylematy zmyślone. Ze swojej biznesowej praktyki pamiętam sytuacje, gdy polscy właściciele średniej wielkości przedsiębiorstwa chcieli je sprzedać firmie francuskiej. Kwestie pieniędzy udało się sprawnie wynegocjować, ale potem Francuzi zobaczyli księgi. I się przestraszyli panującym tam chaosem.

Chwilę już rozmawiamy o przedsiębiorczości, a jeszcze ani razu nie padło rytualne hasło innowacyjności...

Nieprzypadkowo. Bo innowacje to kolejna dziedzina, w której pełno dziwacznych i obiegowych prawd, które większość dyskutujących powtarza, choć nikt ich nie sprawdził.

Na przykład jakich?

Choćby przekonanie, że sukces przedsiębiorcy zależy od tego, jak bardzo jest innowacyjny.

A nie zależy?

Już w latach 90. prekursor badań na tym polu Amar Bhide pokazał, że tylko kilka procent spośród najmłodszych i najprężniejszych amerykańskich firm zaczynało, dysponując unikatowym towarem lub usługą. Za to aż 58 proc. przyznawało, że ich głównym produktem był substytut czegoś, co na rynku istniało. „Ludzie kupowali i sprzedawali te towary od lat. My robiliśmy to lepiej” – powiedział jeden z badanych przez Bhide’a biznesmenów. W ostatnich latach ekonomiści podejmowali próby zbadania, czy innowacyjność jest decydującym czynnikiem sukcesu w biznesie. Zazwyczaj stwierdzali, że generalnie innowacje mają pozytywny wpływ na wyniki ekonomiczne przedsiębiorstw. Ale to równanie sukcesu ma jeszcze wiele innych składników: wiek firmy, kulturę organizacyjną przedsiębiorstwa czy typ innowacji.

Czyli nic nie wiadomo.

Ale z tego też płynie nauka. Dlatego gdy słyszę rytualne narzekania o niskich nakładach polskich firm na badania i rozwój albo upominania o większe zaangażowanie państwa w dotowanie tego typu działalności, mam ochotę zakrzyknąć: a kto ma te środki absorbować? Bo nie stanowiące gros polskiej przedsiębiorczości firmy jednoosobowe. Często powstałe w wyniku wypowiedzianej lub niewypowiedzianej presji ze strony pracodawcy, który chce w ten sposób uniknąć zatrudniania pracownika na etacie.

Czyli innowacja to mit.

Powiem więcej. Mam poważne wątpliwości, że coś takiego jak innowacja w ogóle istnieje.

No to ostro...

W USA już dawno nastąpiło odejście od przeciwstawiania sobie innowacji i imitacji. Ekonomista William Baumol – uznawany za kandydata do Nagrody Nobla – przestrzega przed myśleniem w stylu „to zaledwie imitacja”. Profesor Oded Shenkar z Ohio State University uważa, że trzeba mówić o IMOwacjach. A więc połączyć badania nad nowymi rozwiązaniami i imitowaniem w jedno. Dlatego nie zgadzam się z głoszoną przez Jerzego Hausnera tezą o sprzeczności między „dyfuzją naśladowczą” a „dyfuzją kreatywną”.

To trzeba koniecznie wyjaśnić, bo mam wrażenie, że Hausner wszedł na wysoki poziom abstrakcji.

W myśl tego rozumowania Polska powinna się wreszcie przebudzić, przestać kopiować i postawić na własne oryginalne rozwiązania, bo inaczej marny nasz los.

A nie trzeba?

Te dwie ścieżki – innowacyjności i imitacji – przecież się nie wykluczają. W takim razie po co deprecjonować innowacje imitacyjne i twierdzić, że droga wiedzie tylko przez działalność badawczo-rozwojową (R&D). Moim zdaniem jedynym efektem będzie zakorzenienie się Polsce tzw. immunitetu innowacyjności.

Co to takiego?

W ostatnich 20 latach stworzyliśmy w Polsce dość rozbudowane otoczenie instytucjonalne dla innowacyjnego biznesu. W tych wszystkich instytucjach panuje przekonanie, że mimo mankamentów pojawiających się tu i tam to generalnie działamy na rzecz innowacyjnej przedsiębiorczości. Że gdyby tylko było więcej pieniędzy na parki technologiczne i gdyby tylko pojawiło się więcej gotowych do inwestycji funduszy wysokiego ryzyka, tobyśmy im wszystkim pokazali naszą potęgę. Tylko że jeśli rację mają zwolennicy IMOwacji, takie myślenie jest błędne. To tak jakby żyć w przekonaniu, że najwięcej innowacji jest w branży hi-tech. Cała reszta gospodarki się nie liczy.

Widzę, że postanowił pan podważyć wszystkie dogmaty towarzyszące dyskusjom o innowacyjności.

Bo przekonanie, że tylko inwestycje w hi-tech mogą unowocześnić gospodarkę i zapewnić jej cywilizacyjny awans, to też nieprawda. Bardzo duże możliwości rozwoju istnieją przecież również w branżach tradycyjnych, np. w przemyśle spożywczym. Mało tego. Większość starych branż ma dla gospodarki dużo większe znaczenie niż technologie internetowe. Bo to tam jest większa szansa na połączenie wzrostu sprzedaży, zysków z zatrudnieniem. A hi-tech to taka dziedzina, która prawie nie generuje miejsc pracy.
Już widzę gromy sypiące się na głowę ministra gospodarki, który mówi, że naszym strategicznym celem jest wspieranie nie internetowych start-upów, lecz rodzimej przedsiębiorczości spożywczej. Od razu by było, że nienowoczesny i chodzi na pasku lobbystów.
Dlatego warto przy każdej okazji prostować stereotypy i iluzje towarzyszące innowacyjnej przedsiębiorczości. Zwłaszcza że przekonanie o jej jednoznacznie pozytywnym wpływie na gospodarkę nawet w środowiskach naukowych należy do kanonu poprawności. I niektórzy badacze już nawet nie zadają sobie trudu, żeby to zakwestionować. Bo ten immunitet innowacyjności ma również bardzo konkretne efekty dla całej polityki wspierania przedsiębiorczości prowadzonej przez polskie państwo.

Jakie efekty?

Uważam, że przedsiębiorczości nie należy ograniczać tylko do jednej czy dwóch dziedzin. Tymczasem tak się w Polsce dzieje. Większość wysiłku i niemałych środków koncentrowana jest na dziedzinach, o których panu opowiadałem. Czyli na likwidacji – często rzekomych – barier w byciu przedsiębiorczym i wspieraniu innowacyjności. Sporo jest inicjatyw, które w przedsiębiorczości widzą aktywny sposób na przeciwdziałanie wykluczeniu społecznemu. Czyli na przykład różnego typu sposoby aktywizacji zawodowej osób bezrobotnych. Tymczasem przedsiębiorczość to dużo więcej.

Co takiego?

Na przykład przedsiębiorczość korporacyjna. To stworzenie w obrębie dużej firmy takiej kultury, która umożliwia realizacje ambitnych, samodzielnych projektów. Chodzi o to, żeby pracownicy poczuli się choć trochę gospodarzami własnych poczynań. A pośrednio trochę gospodarzami firmy, w której pracują. Tego w Polsce właściwie nie ma. Zresztą nie sprzyja temu dość brutalny rynek pracy, który sobie zbudowaliśmy.

Coś jeszcze?

Bardzo mało jest wsparcia przedsiębiorczych ambicji. Czyli pomagania wcale nie tym, którzy pokażą nam najbardziej nowoczesny czy oryginalny projekt, ale tym, którzy mają smykałkę do biznesu. Wtedy może to być nawet działalność niszowa i niekoniecznie bardzo nowoczesna. Ale tworząca PKB i nowe miejsca pracy. A o to przecież chodzi.
Jerzy Cieślik - ekonomista i dyrektor Centrum Przedsiębiorczości w Akademii Leona Koźmińskiego, wprowadzał do Polski doradczego giganta Ernst & Young, w latach 1990–2003 był członkiem zarządu, a 1996–2000 prezesem E&Y Polska, ostatnio ukazała się jego książka „Przedsiębiorczość, polityka, rozwój”