W każdym dobrym kryminale jest tak, że w końcu detektyw (nieważne czy to Sherlock Holmes, Herkules Poirot czy porucznik Borewicz) wskazuje winnego. To znaczy sprawcę, kto miał motyw, możliwość popełnienia zbrodni. Kryminał jest tym lepszy, im bardziej wychodzi poza najbardziej oczywiste poszlaki i pokusy pochopnego przypisania winy.

Ale czy ekonomiści okażą się dobrymi detektywami?

Na pierwszy rzut oka śledztwo w sprawie znalezienia winnych inflacji z lat 2021-2022 wydaje się proste. Wielu już zadowoliło się wydaniem wyroku na pierwszego podejrzanego jakim jest tzw. nadmiar pieniądza w systemie. Wedle tej opowieści obecną inflację wywołały grube setki miliardów wpompowane w zachodnie gospodarki w latach 2020-2022. Czyli w trakcie pandemii COVID-19. „Inflacja to zawsze i wszędzie zjawisko monetarne” – pisał już w latach 1960-tych Milton Friedman. „W tym sensie – dodawał – inflacja może zostać wyprodukowana TYLKO poprzez nagłe zwiększenie ilości pieniądza przekraczające moce produkcyjne gospodarki”. Szach mat. Mamy winnego. Jakich dowodów jeszcze więcej wam trzeba? – zdają się krzyczeć te słowa dawnego guru monetarystów. Zauważmy wprawdzie, że od kryzysu 2008 roku powoływanie się na Friedmana nie jest już wśród zachodnich ekonomistów tak popularne jak kiedyś. Bo wiadomo – w dobrym tonie jest dziś pokręcić trochę nosem na zły neoliberalizm, z którym szkoła chicagowska (i sam Friedman oczywiście) w naturalny sposób się kojarzą. Ale w gruncie rzeczy, gdy przychodzi do wskazania winnego kryzysu inflacyjnego z lat 2021-2022, to właśnie ścieżką wytyczoną przez starego dobrego Miltona zdają się podążać najważniejsze gwiazdy współczesnego ekonomicznego świata: od starszych Larry’ego Summersa, Kennetha Rogoffa czy Alana Blindera, po młodszych – Jasona Furmana, Isabelle Schnabel albo Ricardo Reisa. Na koniec wychodzi im i tak na friedmanowskie „inflacja to zawsze i wszędzie zjawisko monetarne”.

Reklama

Wszyscy oni mówią (mniej więcej) tak. Wpompowaliśmy w gospodarkę miliardy dwoma potężnymi rurami. Raz poprzez super luźną politykę monetarną i tzw. niekonwencjonalną politykę banków centralnych. A dwa poprzez ekspansywną politykę fiskalną rządów – obniżki podatków plus pakiety stymulacyjne obliczone na wyrównanie tzw. output gap, czyli luki pomiędzy tym co gospodarka w stanie kryzysu faktycznie wytwarza, a tym – co mogłaby wytwarzać, gdyby nie było czynników spowalniających (czyli pandemii COVID-19). Kiedy więc w końcu pandemia się skończyła i ludzie zaczęli te pieniądze w jednej chwili wydawać, to nie dziwmy się, że uderzyła inflacja. Do tej ekonomicznej opowieści doklejona została jeszcze interpretacja polityczna. Zgodnie z nią inflacja lat 2021-2022 to efekt porzucenia przez polityków i bankierów centralnych starych dobrych zasad skromności i odpowiedzialności. Przejawiające się pójściem przez nich w kierunku rozwiązań „populistycznych”. A więc takich, które na każde gospodarcze wyzwanie mają jedną odpowiedź: wpuścić do systemu więcej pieniądza. I w końcu mleko się rozlało, nieprawdaż? Werdykt może być więc tylko jeden. To nadmiar pieniądza w systemie jest winnym dzisiejszej inflacji. I na tym należy śledztwo jak najszybciej zakończyć.

Ale, chwileczkę!! Nie tak szybko!! Bo czy stawiając na „nadmiar pieniądza w systemie” jako na głównego winnego inflacji z lat 2021-2022 nie zapominamy o tym drugim podejrzanym? Czyli o wyjątkowo silnych szokach podażowych – a w konsekwencji i cenowych z lat 2021-2022? Są na szczęście ekonomiści, którzy nie zadowalają się najprostszymi odpowiedziami. I chcą szukać dalej. Aby zrozumieć ich argumentację trzeba dokładniej (a nie tylko powierzchownie) prześledzić to, co się działo w latach 2020-2022 z najważniejszymi surowcami. A działo się sporo.

Weźmy ropę. Wraz w wybuchem pandemii (szok numer 1) jej sprzedaż dramatycznie spadła. Co było logiczne, biorąc pod uwagę „zamrożenie” normalnego życia gospodarczego. Transport stanął, produkcja stanęła, ludzie stanęli. Nic dziwnego, że cena ropy z przedpandemicznych poziomów 65-80 dolarów za baryłkę spadła wiosną 2020 r. do 20 dolarów. W ślad za tym stanęło wydobycie. No bo po co wydobywać, gdy nie ma popytu? Ale pandemia w końcu musiała się kiedyś skończyć. I skończyła się. Zgodnie z oczekiwaniami powracający popyt (przy wciąż zmniejszonej podaży) wywindował cenę do 120 dolarów za baryłkę na początku 2022 r. Czy kogokolwiek może w tej sytuacji dziwić uderzenie inflacji na przełomie lat 2021 i 2022? Przecież ten sześciokrotny wzrost ceny nie mógł nie popchnąć wskaźnika cen konsumenckich (CPI) ostro w górę. To się przecież nie mogło inaczej skończyć.

Zanalizujmy ten sam okres, tylko zmieńmy ropę na inny surowiec strategiczny – gaz ziemny. Sytuacja jest analogiczna, różni się tylko pewnym znaczącym przesunięciem czasowym. Na rynku gazu pierwotnym szokiem nie była pandemia. Pierwszą zapowiedzią nadchodzącego szoku cenowego były unijne przymiarki do wprowadzenia w życie ekologicznego pakietu Fit for 55. Jego powodzenie w zasadzie w pełni opiera się na gazie ziemnym jako paliwie rezerwowym przy przechodzeniu z paliw kopalnych na zielone technologie. Sam szok cenowy nastąpił jednak dopiero w 2021 r. To znaczy w momencie, gdy Gazprom (główny dostawca gazu dla szykującej się do transformacji energetycznej Europy Zachodniej) rozpoczął swój manewr cenowy. Ów manewr polegał na jednoczesnym zmniejszeniu podaży surowca i stałym windowaniu jego ceny. To wtedy sprzedawany hurtowo gaz podrożał z 20 euro za MWh (w początkach 2021r.) do 130 euro (na koniec tego samego roku). A to była przecież dopiero zapowiedź nadchodzącej jazdy bez trzymanki. 24 lutego 2022 r. Zachód i Rosja znalazły się w stanie faktycznej wojny ekonomicznej. A Moskwa już nawet nie ukrywała, że traktuje uzależnienie Zachodu od błękitnego paliwa jako rodzaj geopolitycznej dźwigni. W efekcie mieliśmy w 2022 r. dwa kolejne szczyty cen gazu. 220 euro za MWh w marcu i 340 euro MWH w sierpniu. I znów – takie eksplozje ceny podstawowego surowca energetycznego nie mogły nie przełożyć się na wzrost inflacji. Tego się po prostu nie dało zamieść pod dywan.

Weźmy jeszcze jeden ważny „surowiec”, o którym się często zapomina. To znaczy półprzewodniki. Konieczne do budowy wszystkich sprzętów, które na co dzień nas otaczają. Od samochodów przez elektronikę po AGD. Przez wiele lat ceny półprzewodników na światowych rynkach spadały. Ten trend odwrócił się jednak radykalnie w roku 2020. W tym wypadku oba szoki (pandemia plus wybuch wojny na wschodzie) zadziałały, wzajemnie się wzmacniając. Co ciekawe, nie przełożyło się to na ceny nowych samochodów. Ale to głównie dlatego, że lata 2021-2022 były dla branży samochodowej czasem nadganiania produkcji wygaszanej w czasie pandemii. W górę poszły jednak ceny aut używanych. W USA o ponad 50 proc. W ciągu ledwie roku. W Polsce o połowę na przestrzeni minionych dwóch lat.

A przecież to nie jest tak, że te wszystkie szoki cenowe dotyczące najważniejszych surowców wydarzyły się osobno. Przeciwnie. One są właśnie skumulowane w latach 2020-2022. Każdy z nich uderzył w inną cześć gospodarki. Ropa podrożyła produkcję i transport. Gaz koszty ogrzewania. Półprzewodniki przełożyły się na motoryzację. A dodajmy do tego jeszcze wzrost cen nawozów. Dodajmy niepewność na rynkach metali rzadkich. Dodajmy potrzebę wytyczenia, rozkręcenia i ubezpieczenia transportu towarów nowymi szlakami po wybuchu wojny. Czy w tej sytuacji naprawdę można się dziwić, że w latach 2021-2022 we wszystkich zachodnich krajach mieliśmy wybuch największej od trzech dekad inflacji?

Podsumujmy więc jeszcze raz stan naszej wiedzy w sprawie inflacji z lat 2021-2022. Mamy w grze dwóch głównych podejrzanych o wywołanie inflacji. Jeden to nadmiar pieniądza w systemie. Drugim są szoki podażowo – cenowe. Obaj mieli (pozostając w konwencji śledztwa kryminalnego) motyw, sposobność i możliwości dopuścić się przestępstwa. Ale który z nich faktycznie wywołał inflację? Można oczywiście przyjąć roboczą hipotezę, że działali wspólnie. To wygodne założenie. Ale czy prawdziwe?

Amerykański ekonomista James Galbraith uważa, że… nie. Jego zdaniem mówienie, że oba czynniki są winne inflacji tylko zaciemnia sprawę. Bo prawda jest inna. Galbraith powiada, że trzeba rozważyć dwa scenariusze alternatywne. Scenariusz pierwszy: mamy wyłącznie wpompowanie pieniędzy w system w czasie walki z Covidem. Ale eliminujemy z tego scenariusza gwałtowne wzrosty cen ropy, gazu i innych surowców. Czy w takiej sytuacji dostalibyśmy eksplozję kilkunastoprocentowej inflacji? Możliwe, że nie. To „możliwe” opiera się na doświadczeniach z lat 2008-2011. Albo 2015-2016. Czyli z tych poprzednich momentów, gdy USA i Europa walczyły z kryzysami poprzez ekspansywną politykę fiskalną oraz niekonwencjonalną pomoc ze strony banków centralnych. Czyli – mówiąc językiem Friedmana – zwiększając podaż pieniądza w systemie. Wtedy jednak do żadnej inflacji nie doszło. Przypadek? Czy może zabrakło właśnie szoku podażowo-cenowego na rynku surowców. Szoku, który ziścił się dopiero w latach 2021-2022. Innymi słowy: podejrzany numer jeden (nadmiar pieniądza w systemie) musiał mieć wspólnika, gdyż sam nie byłby w stanie popełnić zbrodni. A może wcale jej nie popełnił?

A teraz spójrzmy na scenariusz numer dwa. Czyli taki, w którym dochodzi wyłącznie do szoku podażowo – cenowego z lat 2021-2022. To znaczy rosną ceny surowców, odbijając się po pandemii COVID-19 oraz z powodu wojny z Rosją. Ale nie towarzyszy temu żadne zalanie systemu dodatkowym pieniądzem. Rządy wstrzymują się bowiem z pakietami stymulacyjnymi, a banki centralne nie prowadzą swojej niekonwencjonalnej ekspansji monetarnej. Co się wtedy dzieje? Otóż wtedy inflacja najpewniej… też wybucha. Do jej zaistnienia nie są bowiem potrzebne owe dodatkowe pieniądze wpompowane w system. Popyt na surowce jest przecież dość sztywny. Zwłaszcza na te, które dotyczą tak fundamentalnych potrzeb przemysłu i społeczeństwa jak transport czy ogrzewanie. Ceny gazu i ropy szybują ze swoich niskich baz w górę. Scenariusz inflacyjny lat 2021-2022 powtarza się. Mimo braku „nadmiaru pieniądza”. Jaki z tego wniosek dla śledztwa? Ano taki, że podejrzany numer dwa (szok cen surowców) nie potrzebuje wspólnika do wywołania inflacji. Może go mieć. Ale równie dobrze jest w stanie działać także w pojedynkę.

W obliczu tych faktów nie trzeba być już chyba ani Poirotem ani Sherlockiem Holmesem ani porucznikiem Borewiczem, by ułożyć wszystkie elementy w całość. Podejrzany numer 1 (nadmiar pieniądza w systemie) mógł popełnić zbrodnie tylko w zmowie z kimś silniejszym. Możliwe też, że tylko „pojawił się w złym czasie w niewłaściwym miejscu”. Podejrzany numer 2 (szok cenowy) był do niej zdolny nawet bez niczyjej pomocy. Mógł ją popełnić sam i bez wspólnika. Wniosek? Wniosek jest taki, że to podejrzany numer 2, a nie numer 1 jest prawdopodobnie tym, kogo szukamy. To szoki na rynkach surowców wywołały inflację. Odpowiedź fiskalna i monetarna rządów i banków centralnych w najgorszym razie pchnęła inflację trochę w górę. A w najlepszym nie miała na nią większego wpływu.

Dlaczego to przypisanie winy jest takie ważne? To chyba najważniejsza część całej tej historii. Bo przecież to od właściwego przypisania winy zależy dobór środków przy pomocy których będziemy (w Polsce i na Zachodzie) z obecną inflacją walczyli. I to się dzieje. Tu i teraz. Dlatego to jest takie ważne!

Uznanie – za Miltonem Friedmanem – że inflacja jest zawsze i wszędzie zjawiskiem monetarnym prowadzić nas musi do zacieśnienia polityki pieniężnej, do podwyżek stóp oraz do pilnowana polityków, by nie przesadzali ze stymulowaniem gospodarek w przyszłości. W efekcie idąc tą drogą godzimy się na chłodzenie koniunktury, a nawet na wzrost bezrobocia.

Zauważmy, że wszystko to jednak są kroki po prostu fatalne w przypadku, gdy winnym jest podejrzany numer dwa. To znaczy szoki podażowe. Bo przecież podnosząc stopy procentowe i zabraniając bankom centralnym finansowania pakietów stymulacyjnych nie zagwarantujemy, że pandemia się nie powtórzy. Ani tego, że nie dojdzie do innej wojny między Zachodem a jego dostawcami surowców naturalnych. Jednocześnie dolejemy oliwy do ognia. Na przykład poprzez fakt, że w warunkach neoliberalnego kapitalizmu koszty wyższych stóp procentowych (czyli zwiększenie ceny finansowania działalności gospodarczej) zupełnie spokojnie mogą zostać przerzucone na konsumentów w formie wyższych cen. Czyli walcząc z inflacją… zwiększamy inflację. I tak dalej.

To właśnie dlatego tak ważne jest by dobrze wybrać winnego obecnej inflacji. Bo tak zwana pomyłka sądowa (czyli skazanie i ukaranie osoby za przestępstwo, którego nie popełniła) może być w tym wypadku bardzo kosztowna.

Rafał Woś
ikona lupy />
Obserwator Finansowy - otwarta licencja / obserwatorfinansowy.pl