Szansa na rozpad koalicji między Solidarną Polską a Prawem i Sprawiedliwością wydaje się większa niż kiedykolwiek wcześniej. Co za tym idzie – również scenariusz przyspieszonych wyborów zdaje się poważniejszy niż dotąd.
Minister sprawiedliwości mówił w środę o „historycznym błędzie Mateusza Morawieckiego”, który nie posłuchał Solidarnej Polski ws. mechanizmu warunkowości. Jego zastępca Sebastian Kaleta zakończył spotkanie z dziennikarzami obrazowym porównaniem, że „wobec przemocy prawnej i politycznej Unii Europejskiej Solidarna Polska i Ministerstwo Sprawiedliwości do walki przystępują z podniesioną gardą” i ezopową puentą: „Jesteśmy w rządzie, ale różne sytuacje w polityce są nieprzewidywalne”.
Decyzja TSUE daje ziobrystom mocne narracyjne argumenty przed pracami Sejmu nad dwoma projektami ustaw mającymi być wyjściem naprzeciw oczekiwaniom Komisji Europejskiej ws. pieniędzy dla Polski z unijnego Funduszu Odbudowy. Dopóki na stole był wyłącznie projekt prezydencki – można było zakładać, że nawet ewentualne przegłosowanie go przez PiS z opozycją, a przy sprzeciwie Solidarnej Polski, doprowadzić może co prawda do kolejnej wojny nerwów, ale ostatecznie zakończy się chłodnym pokojem w koalicji. Analogicznie do głosowania ws. ratyfikacji decyzji o systemie zasobów własnych UE, gdy PiS przegłosował de facto udział Polski w unijnym Funduszu Odbudowy z Lewicą i Polskim Stronnictwem Ludowym. Gdy jednak pojawił się drugi, poselski projekt PiS w tej sprawie – trudno nie odnieść wrażenia, że koszt sprzeciwu Solidarnej Polski może być dużo większy niż w dotychczasowych sporach.
Do bieżących, strategicznych napięć i głębokich ideowych różnic wewnątrz obozu władzy dochodzi bowiem aspekt również taktycznych kalkulacji związanych z dalszą współpracą. Solidarna Polska musi liczyć się ze scenariuszem, że nie znajdzie się w koalicji z PiS w kolejnych wyborach. Biorąc pod uwagę sondaże i trendy, należy uznać, że PiS powinien liczyć w najbliższych wyborach na kilkadziesiąt mandatów mniej niż w 2019 r. Samo to radykalnie obniża szanse na utrzymanie licznej reprezentacji partii Ziobry w kolejnym Sejmie. Do tego dochodzi fakt, że centrala na Nowogrodzkiej z pewnością nie była zadowolona z wyborczych sukcesów koalicjantów w poprzednich wyborach. Zyskali oni dużo więcej mandatów, niż zakładano. Wydaje się niemal pewne, że drugi raz tak wielu szans od Kaczyńskiego po prostu nie dostaną. W obliczu ryzyka utraty wielu mandatów pozbycie się problemów ziobrystów przyjęte byłoby zapewne w PiS z radością.
Reklama
Radykalnie mało prawdopodobny jest więc scenariusz, w którym Solidarna Polska, startując wraz z PiS, mogłaby dysponować parlamentarną reprezentacją pozwalającą na utworzenie samodzielnego klubu parlamentarnego. Sens tkwienia w kolejnej kadencji z kilkuosobową reprezentacją w, co wysoce prawdopodobne, opozycyjnym Klubie PiS zdaje się wątpliwy. Do tego start ze wspólnej listy na dotychczasowych warunkach oznacza brak budżetowych pieniędzy dla partii Ziobry. W sytuacji gdy ryzyko utraty władzy jest większe niż kiedykolwiek – rozwód między Solidarną Polską a Prawem i Sprawiedliwością może dziś zdawać się obu stronom całkiem rozsądnym wyjściem.
Oczywiście również samodzielna droga ziobrystów będzie trudna. Ryzyko nieprzekroczenia wyborczego progu jest realne i pewnie wymuszałoby na Solidarnej Polsce wyborczy mariaż przynajmniej z częścią Konfederacji. W wielu sprawach jednak ziobrystom bliżej do narodowców niż PiS, a niedawne wsparcie tej frakcji dla kandydatury Bogdana Święczkowskiego, umożliwiające wybór sędziego przy sprzeciwie koła Pawła Kukiza, wydaje się dobrym prognostykiem na dalszą współpracę. Co jednak najważniejsze – taki sojusz dużo skuteczniej niż dzisiejsze formacje opozycji mógłby punktować Prawo i Sprawiedliwość na prawej flance. Potencjalnie więc mógłby być głównym beneficjentem dalszego wypalania się formacji Kaczyńskiego i postępującego zużycia partii władzy.