Lekarze zarabiają za mało?

Źle postawione pytanie. Owszem, pracujemy za dużo, także po to, by zarobić. Ale nie jest to główny problem. Największym jest brak logiki na podstawowym poziomie. Na każdym kroku natykamy się na paragraf 22.

Dwa lata temu mówił mi pan, że wydajemy kilkadziesiąt tysięcy złotych na wszczepianie rozrusznika u chorych na parkinsona, a potem je tracimy, bo nie ma kilkuset złotych na zapłacenie komuś, kto ten rozrusznik ustawi.

I nic się nie zmieniło. Z tą tylko różnicą, że problem nie trwa od dwóch lat, lecz od ponad sześciu lat, od kiedy ogłosiliśmy, że ta innowacyjna terapia dla chorych jest dostępna.

Reklama

To jest sukces czy nie?

Jest tak: NFZ refunduje szpitalowi zabieg, podczas którego stymulator zostaje wszczepiony do mózgu, lecz za kwalifikację do zabiegu, ustawienie rozrusznika, a także za późniejszą opiekę neurologiczną – już nie. Sprawa jest absurdalna również dlatego, że kryteria dają dużą wolność w zapisach na taki zabieg. Przeprowadzają je neurochirurdzy, którzy nie leczą na co dzień choroby Parkinsona, ale umieją wszczepiać stymulatory. Potem wypuszczają takiego chorego, niech sobie radzi. A rozrusznik trzeba po kilku tygodniach włączyć i odpowiednio zaprogramować. No, może przesadziłem – ale po to, aby pokazać problem. Nie wszyscy tak robią.

To kto się opiekuje pacjentem?

Kwalifikacja chorego do zabiegu leży w kompetencjach neurologa, podobnie jak włączenie i ustawienie parametrów stymulatora i odpowiednie dobranie leków. Do mnie trafił kiedyś pacjent z innego miasta po trzech miesiącach od operacji, bez włączonego rozrusznika. Myślał, że działa. Zadziwiające jest też dla mnie to, że płatnik – MZ, NFZ – płaci za tę procedurę kilkadziesiąt tysięcy złotych, ale nie interesuje go, kto kwalifikuje chorych do zabiegu, jak to robi, co się dzieje z pacjentem po operacji. Początkowo sposób rozliczania z funduszem powodował, że szpitalom nie opłacało się zakładać stymulatora przy jednym zabiegu. NFZ nie płacił za wywiercenie dwu otworów – stymulator jest jednokanałowy, zakłada się dwa. Szpital, by zabieg mu się zwrócił, powinien więc wywiercić jeden, a po trzech tygodniach zaprosić pacjenta ponownie na stół.

Jeżeli neurolodzy opiekują się takimi chorymi, to dlaczego nie mogą ustawić rozrusznika?

Z przyjemnością będę to robił. Przed i po zabiegu wymaga to położenia chorego na dwa dni do szpitala. Ale ta procedura nie ma swojej ceny ani numeru katalogowego, a poniesione koszty nie są zwracane adekwatnie do wykonanych badań. U siebie w szpitalu potrzebuję do tego co najmniej dwójki przeszkolonych osób. Jeśli nie ma finansowania, to kadra zarządzająca placówką słusznie pyta: po co my to robimy? Po co zajmujemy się blisko 200 pacjentami ze stymulatorem, których z każdym rokiem nam przybywa? Jak pokryć koszty pracy dodatkowych dwóch osób, które tych chorych obsługują? Takie podejście nie uwzględnia interesów pacjenta, jego centralnej roli w systemie. Pokazuje za to, jak bezdusznie ten system działa. Powinniśmy pieniądze wydawać racjonalnie, czyli właściwe leczenie dla właściwego pacjenta, a nie marnotrawić je na nietrafione zabiegi czy decyzje terapeutyczne. Kwestia rozruszników nie jest niczym nowym, system ma już opracowane procedury. Kardiolodzy za programowanie rozruszników otrzymują kilkaset złotych i ponad sto złotych za wizyty kontrolne. Dlaczego w przypadku naszych chorych to nie działa? Główny problem polega na tym, że efekty tak dobrego leczenia – bo jego wprowadzenie było sukcesem – się marnują. Ale to tylko jeden z wielu przykładów.

CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP I NA E-DGP

fot. mat. prasowe
Jarosław Sławek profesor nauk medycznych, Gdański Uniwersytet Medyczny, Oddział Neurologii i Oddział Udarowy, Szpital św. Wojciecha w Gdańsku