Viktor Orban działa w sposób kontrowersyjny, niektórzy twierdzą, że populistyczny. Za to z impetem. Dziura w państwowej kasie, a on obniża podatki obywatelom, chce podnieść pensję minimalną i zrywa współpracę z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, odmawiając wymaganych przezeń cięć wydatków. Jednocześnie przekonuje, że radykalnie zredukuje deficyt budżetowy. Jeśli mu się uda, luminarze światowej ekonomii będą przyjeżdżać nad Dunaj po naukę.
Na pewno powinni tu przyjechać politycy i ekonomiści zarzucający Donaldowi Tuskowi i jego rządowi, że nic nie robią. Orbanowi można zarzucić wszystko, tylko nie brak aktywności. Węgrzy nie nadążają już za jego kolejnymi pomysłami.

Walka z hazardzistami

Ostatni z nich to fundusze emerytalne. W środę Orban zapowiedział, że nie przekaże im już ani forinta ze składek obywateli, bo OFE to „hazardziści, którzy ryzykują nie swoje pieniądze”. Niektóre kraje, przyciśnięte kryzysem, zdecydowały się już na obniżkę składki, np. Łotwa z 10 do 2 proc., zaś Litwa z 5,5 do 3 proc., ale Węgry idą znacznie dalej, de facto nacjonalizując fundusze. Wcześniej premier pozwolił obywatelom na występowanie z nich i ponowne przechodzenie do systemu państwowego. Ale tylko 10 proc. Węgrów zdecydowało się zasilić składkami budżet państwa. Orban postanowił więc podjąć decyzję za nich. – Tylko państwo jest w stanie zapewnić ludziom godziwą emeryturę – przekonywał. Ale że cały ciężar spadnie w przyszłości na barki innych, już nie wspomniał.
Reklama
Premier Węgier od dawna uważał, że państwo lepiej wypełnia obowiązki społeczne. Jego stosunek do prywatyzacji przypomina ideologię naszego PiS. Dlatego nie zamierza już nic sprzedawać, a zwłaszcza spółek strategicznych, jak w przypadku energetyki.
Kiedy MFW chciał pożyczyć Węgrom 25 mld euro, Orban odrzucił tę ofertę, bo nie chciał, by wzrost gospodarczy zależał od decyzji zagranicznych instytucji finansowych. Brakujące pieniądze postanowił uzyskać, opodatkowując sektor telekomunikacyjny, energetykę i sieci handlowe. Wyciśnie z nich 600 mln euro. Wcześniej opodatkowany został sektor finansowy. Banki będą płacić 0,45 proc. podatku od aktywów netto, zaś ubezpieczyciele – 5,2 proc. od składek netto. Przez dwa lata budżet powinien z tego tytułu zainkasować około 700 mln euro.

Gra va banque

Równocześnie Orban lekką ręką rozdaje pieniądze. Od przyszłego roku zamierza wprowadzić 16-procentowy podatek liniowy w miejsce obowiązujących stawek 17 i 32 proc. Wierzy, że w ten sposób zwiększy wpływy. To logiczne: im mniejsze obciążenia, tym ściągalność podatków lepsza, ale wątpliwe, czy zrekompensuje ona aż tak dużą obniżkę. Równocześnie premier Węgier chce rozszerzyć możliwość korzystania z ulgi prorodzinnej na wszystkich rodziców – dotychczas na taką pomoc mogli liczyć tylko posiadacze co najmniej trójki dzieci. W grę wchodzi też podniesienie minimalnej pensji o 5 proc.
Mimo to premier deklaruje, że deficyt budżetowy wyniesie na koniec roku nie więcej niż 3,8 proc. PKB, zaś w przyszłym 3 proc., co oznaczałoby, że spełniłby warunki MFW, którego pomoc odrzuca. Po prostu woli działać po swojemu.
Czy dotrzyma słowa? Jeśli tak, stałby się idolem alterglobalistów, grając na nosie najbardziej znienawidzonej instytucji świata. Efekt byłby bowiem z grubsza ten sam, co w przypadku Łotwy czy Estonii prowadzonych na pasku przez MFW. I osiągnięty bez tak wielkich wyrzeczeń.
Szef węgierskiego rządu gra va banqu. Jeśli utwierdzi się ożywienie gospodarcze w Europie, Węgry przeżyją kurację Orbana. Gorzej, jeśli pojawi się drugie dno kryzysu. Wtedy w pierwszej kolejności katastrofa czeka kraj nad Dunajem, znienawidzony (to teraz modne słowo w polityce) przez instytucje finansowe i zagranicznych inwestorów, którzy w pierwszej kolejności zaczną stamtąd uciekać. W tym czasie oprocentowanie długu drastycznie wzrośnie. Wątpliwe jednak, by nawet wtedy Orban stracił władzę. Po klęsce socjalistów Gyurcsanya nie ma jej nawet kto wziąć.