Od Francji zależy, czy na Starym Kontynencie przetrwa energia atomowa. Jeśli Paryż, wzorem Berlina, zdecyduje się zamknąć siłownie nuklearne, pójdzie za nim reszta państw.
Katastrofa elektrowni atomowej w Fukushimie podważyła wiarę Francji w energetykę jądrową. Kraj, który w ciągu pół wieku zbudował największy zespół elektrowni nuklearnych na świecie i czerpie z nich 80 proc. elektryczności (42 proc. całości zapotrzebowania na energię), przestraszył się skutków ewentualnej awarii jednego ze swoich 58 reaktorów. Opublikowany w tym miesiącu sondaż tygodnika „Le Journal du Dimanche” przyniósł zaskakujące dane. Do tej pory, w przeciwieństwie do wielu innych krajów europejskich, francuskie społeczeństwo było przychylne rozbudowie siłowni jądrowych, dostrzegając w nich nie tylko sposób na pozyskanie prądu tańszego o 40 proc. niż u sąsiadów, ale także ograniczenie zależności od importu energii z zagranicy, który w latach 70. dwukrotnie doprowadził do ostrego kryzysu gospodarki. Teraz się okazało, że aż 77 proc. Francuzów chce zamknięcia elektrowni jądrowych – z czego 15 proc. natychmiast, a 62 proc. w ciągu 25 – 30 lat. Atomowy problem, przed jakim stanęła Francja, i to, jak go rozwiąże, wskaże drogę postępowania dla całej Europy.

>>> Czytaj również: Eksperci: Gaz łupkowy zmieni reguły gry w Europie

Wybuch w Czarnobylu nie wstrzymał rozwoju francuskiego programu atomowego, bo można było przekonać ludzi, że problemem jest nie sama energetyka jądrowa, lecz niedopatrzenia w ówczesnym Związku Radzieckim. Z Fukushimą jest inaczej. Okazało się, że najbardziej rozwinięty technologicznie kraj świata nie potrafi do tej pory uporać się ze skutkami katastrofy. – Jeśli doszło do niej w Japonii, podobna tragedia może wydarzyć się wszędzie – przyznaje w rozmowie z „DGP” proszący o zachowanie anonimowości specjalista pracujący w podparyskim Centre d’Etudes Atomiques w Saclay pod Paryżem. Anonimowość jest konieczna, bo oficjalnie CEA nadal promuje rozwój energetyki atomowej i pracuje nad budową kolejnych dwóch elektrowni jądrowych trzeciej generacji.

>>> Polecamy: Nowojorskie rekiny biznesu inwestują w polski gaz łupkowy

Reklama
W rozsianym na kilkudziesięciu hektarach kompleksie CEA są analizowane wszelkie potencjalne zagrożenia dla francuskich elektrowni. Największy poza Japonią symulator trzęsień ziemi bada, jak zachowa się reaktor w razie wstrząsów sięgających 6 stopni w skali Richtera (we Francji trzęsienia nie przekraczają 5 stopni). Wysoki na kilkanaście metrów minireaktor służy z kolei do analizy parametrów ciśnienia, wilgotności i temperatury, które mogłyby doprowadzić do wybuchu. W innym budynku są badane sposoby chłodzenia prętów atomowych, w sytuacji gdy zabraknie wody (taka groźba rzeczywiście pojawiła się na początku czerwca w wyniku wielotygodniowych suszy). – System zabezpieczenia elektrowni jądrowych we Francji opiera się na zupełnie innej technologii niż ta, w którą była wyposażona siłownia w Fukushimie. U nas taka sytuacja nie byłaby możliwa – zapewnia wspomniany inżynier z CEA. Ale w odpowiedzi na pytanie, czy francuskie rozwiązanie było kiedykolwiek testowane w realnej sytuacji, przyznaje, że nie. I to wystarczy, aby wywołać sceptycyzm wśród ostatnio regularnie zapraszanych do Saclay dziennikarzy z całej Europy.

>>> Czytaj także: Tusk: Wkrótce Polska będzie jednym z najbezpieczniejszych krajów w Europie

Podobnie jak w pozostałych krajach Unii Europejskiej debata o przyszłości energetyki jądrowej ma we Francji przede wszystkim charakter emocjonalny, a nie racjonalny. Anne Lauvergeon, prezes koncernu Areva budującego siłownie jądrowe, powtarza w wywiadach, że Japończycy popełnili wiele błędów, które nie mają prawa pojawić się we Francji: zbudowali dwukrotnie za niski mur chroniący elektrownię przed falą tsunami, nie wyposażyli siłowni w jednostki straży pożarnej, które mogłyby natychmiast ugasić pożar, umieścili magazyny z materiałami ochronnymi w miejscu, do którego z łatwością dotarły wody oceanu. Jednak jej argumenty mają o wiele mniejszy wpływ na opinię publiczną niż pokazywane wielokrotnie w telewizji dramatyczne zdjęcia Japończyków koczujących w tymczasowych schronach, bo rejon w promieniu 20 km wokół siłowni pozostaje skażony.

Atomowe trzęsienie gospodarki

Na Francuzach potężne wrażenie zrobiła niedawna decyzja kanclerz Niemiec o ostatecznym zamknięciu 8 najstarszych reaktorów i stopniowym wygaszaniu 17 pozostałych do 2022 roku. – Ludzie nie biorą pod uwagę zupełnie innego kontekstu tej decyzji – przekonuje „DGP” Jean Lemierre, były szef Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOiR). – Tam energetyka jądrowa dostarcza tylko 18 proc. elektryczności, ruch antyatomowy sięga zimnej wojny, pomysł zamknięcia elektrowni jądrowych po raz pierwszy wysunął już 10 lat temu Gerhard Schroeder. Kanclerz Merkel podejmuje go ponownie ze względów politycznych: aby powstrzymać rosnące wpływy Zielonych i SPD. Ale Francuzi zapamiętali coś innego: największa gospodarka Europy wybiera rozwój bez atomu i warto pójść tym samym tropem – dodaje.
Efekt decyzji Berlina jest tym mocniejszy, że w tym samym czasie do podobnych wniosków doszło pięć innych stolic Unii. W zakończonym w poniedziałek referendum aż 95 proc. Włochów sprzeciwiło się dalszej rozbudowie elektrowni atomowych, chcąc w ten sposób zamanifestować nie tylko strach przed atomem, ale przynajmniej w równym stopniu sprzeciw wobec stylu polityki uprawianej przez Silvio Berlusconiego. W rozwój energetyki jądrowej nie chcą się angażować także Szwajcaria, Hiszpania, Belgia i Austria.
We Francji taka decyzja oznaczałaby jednak gospodarcze trzęsienie ziemi. I to w czasach, gdy kraj i tak z trudem przełamuje kryzys. Na 144 reaktory działające w całej Unii aż 58 znajduje się we Francji. Dzięki prowadzonej od lat 60. polityce państwa (jej prekursorem był zięć Marie Curie-Skłodowskiej Frederic Joliot-Curie) francuskie władze nie tylko radykalnie ograniczyły zależność kraju od importu energii, ale też uczyniły z elektryczności ważną pozycję eksportową (francuski prąd jest o 40 proc. tańczy od średniej europejskiej). EdF (Electricite de France), do niedawna państwowy monopolista, a dziś spółka prawa handlowego, stał się największym na świecie producentem elektryczności pochodzącej z siłowni jądrowych. Z kolei Areva opanowała 20 proc. globalnego rynku budowy siłowni nuklearnych, zaś Alstom buduje co trzecią turbinę używaną w takich elektrowniach na ziemi. Często narażając się międzynarodowej opinii publicznej, Pałac Elizejski zdołał przeforsować dla francuskich koncernów kontrakty na budowę elektrowni jądrowych w tak kontrowersyjnych miejscach, jak Izrael, Iran, Irak i Chiny. Zatrudniający 200 tys. osób przemysł nuklearny ma dla Francji nie tylko kluczowe znaczenie gospodarcze, lecz także polityczne. Jego pochodną jest bowiem francuska broń atomowa, której początki sięgają 1960 roku i która stała się podstawą polityki niezależności kraju wobec Stanów Zjednoczonych forsowanej przez generała Charles’a de Gaulle’a.
Prezydent Nicolas Sarkozy przed katastrofą w Fukushimie był zdeterminowany iść w ślady swojego poprzednika. Pod jego naciskiem, dzięki ścisłej współpracy cywilnych i wojskowych ekspertów od energetyki jądrowej, EdF rozpoczął już budowę kolejnych dwóch siłowni atomowych trzeciej generacji w Penly i Flamanville. Plany zakładają, że będą one gotowe w 2014 roku. Rezygnacja z atomu oznaczałaby więc dla Francji nie tylko postawienie pod znakiem zapytania równowagi bilansu energetycznego kraju, ale także pozbawienie się jednego z filarów rozwoju technologicznego i konieczność zainwestowania dziesiątków miliardów euro w rozwój nowych źródeł pozyskania energii.
Aby tego uniknąć i uspokoić opinię publiczną, Sarkozy postanowił chwycić byka za rogi. Już pod koniec marca zapowiedział, że wszystkie elektrownie, które nie przejdą testów bezpieczeństwa określonych przez Unię Europejską, zostaną natychmiast zamknięte. Co ważne, nie zgodził się, aby próby zostały przeprowadzone przez Brukselę – dokona ich francuski nadzór atomowy.

Politycy wyczuli okazję

Jednak na rok przed kluczowymi wyborami prezydenckimi taka deklaracja już nie wystarcza. Fukushima uruchomiła dynamikę polityczną, która coraz bardziej przypomina to, co dzieje się w Niemczech. Działacze francuskiej opozycji od razu zrozumieli, że energetyka jądrowa będzie jednym z najbardziej nośnych tematów kampanii, który może nie tylko zepchnąć na drugi plan problemy z imigracją forsowane przez Front Narodowy, ale nawet okazać się kluczem do pokonania samego Sarkozy’ego. Sondaż „Journal du Dimanche” pokazuje, że wśród wyborców Partii Zielonych (VEE – Verts-Europe Ecologie) aż 86 proc. domaga się zamknięcia elektrowni nuklearnych natychmiast lub stopniowo. Nic dziwnego, że liderka VEE Cecile Duflot postawiła jako warunek wejścia z kimkolwiek w koalicję zgodę na docelowe wycofanie się Francji z energetyki jądrowej. Ponieważ cykl życia siłowni atomowych wynosi od 40 do 50 lat, w praktyce oznaczałoby to natychmiastowe wstrzymanie prac w Penly i Flamanville i rezygnację z rozwijania energetyki jądrowej trzeciej generacji, dumy francuskiej myśli technologicznej.
Zwycięstwo socjalistów w wyborach prezydenckich bez poparcia elektoratu Zielonych nie jest możliwe. Dlatego także i oni w ostatnich tygodniach coraz głośniej zaczęli się domagać rewizji dotychczasowej strategii rozwoju energetyki jądrowej. Tym bardziej że, jak wynika z sondażu „Journal du Dimanche”, wśród sympatyków lewicy także 86 proc. pytanych domaga się rezygnacji z energetyki jądrowej, choć w dłuższej perspektywie. – Tak jak w przeszłości udało nam się ograniczyć zależność od ropy, tak dziś musimy ograniczyć zależność od atomu. Fukushima jest pod tym względem cezurą – przyznaje w rozmowie z „DGP” Pierre Moscovici, do niedawna najbliższy współpracownik Dominique’a Straussa-Kahna, a dziś jeden z najpoważniejszych kandydatów do nominacji socjalistów w walce o prezydenturę.
Na razie faworytem francuskiej lewicy pozostaje jednak inny socjalista – Francois Hollande, który ma realne szanse na przejęcie schedy po Nicolasie Sarkozym. I on także w oficjalnych deklaracjach staje się coraz bardziej sceptyczny wobec technologii atomowej. Jego zdaniem do 2025 roku Francja powinna ograniczyć zależność od energetyki jądrowej w taki sposób, aby dostarczała ona już tylko połowę elektryczności kraju. – Ze względu na odmienny punkt wyjścia Francji i Niemiec program Hollande’a jest równie radykalny co decyzja o zakończeniu pracy elektrowni jądrowych podjęta przez Angelę Merkel. Oznacza wstrzymanie wszelkich prac przy budowie nowych siłowni – przekonuje „DGP” Dominique Reynie, profesor Instytutu Nauk Politycznych w Paryżu.
Na razie wśród wielkich francuskich sił politycznych tylko związana z Sarkozym centroprawicowa UMP oficjalnie nie zapowiedziała wycofania się kraju z programu atomowego. Ale i jej działacze od kilku tygodni nie zdradzają już specjalnego entuzjazmu wobec atomu. Co prawda wśród prawicowego elektoratu zaufanie do energetyki jądrowej jest nieco większe niż na lewicy, ale mimo wszystko 63 proc. wyborców UMP domaga się docelowego zamknięcia siłowni atomowych.
Dla EdF, Arevy, GdF Suez, Bouygues, Vinci i innych francuskich koncernów zaangażowanych w przemysł jądrowy zmiana nastawienia polityków oznacza kolosalne straty nie tylko w kraju, ale także w kontraktach eksportowych. W tym w Polsce. Nasz kraj zamierza w ciągu nadchodzących 10 lat zbudować dwie siłownie o mocy 1000 MW każda za łącznie około 1,35 mld euro. O ten intratny kontrakt starają się poza Arevą także koncerny GE Hitachi i Westinghouse. Teoretycznie to, kto go dostanie, będzie zależało wyłącznie od przedstawionych gwarancji bezpieczeństwa, warunków cenowych i parametrów technicznych. Jednak polskiemu rządowi trudno byłoby wybrać ofertę koncernu, którego rodzimy kraj uważa za niebezpieczną.
Dlatego Anne Lauvergeon robi, co może, aby rząd w Paryżu nie podjął formalnej decyzji o wstrzymaniu programu energetyki jądrowej i co najwyżej ograniczył się w tej sprawie do luźnych debat. – Też jestem osobą czułą na emocje. Ale nie można się kierować tylko nimi. Po katastrofie platformy wiertniczej w Zatoce Meksykańskiej także wybuchły ogromne emocje. A przecież nie wstrzymano z tego powodu wydobycia ropy spod dna morza – zwraca uwagę szefowa Arevy w wywiadzie dla tygodnika „Le Nouvel Observateur”.
Straty koncernów atomowych nie są jednak najważniejszą przyczyną do porzucenia energetyki jądrowej. Znacznie poważniejszym problemem jest to, czym zastąpić utracony w ten sposób potencjał. Ogłaszając plan zamknięcia do 2022 roku siłowni jądrowych, Angela Markel zapowiedziała, że powstała w ten sposób luka zostanie zapełniona przez elektrownie gazowe i węglowe nowej generacji, a także rozbudowę zespołów wiatraków u wybrzeży Bałtyku i Morza Północnego. Jednocześnie w nadchodzących 10 latach zużycie energii w Niemczech miałoby zostać zredukowane o 10 proc., a emisja dwutlenku węgla ograniczona o 1/5.
Część ekspertów wątpi jednak w realność tych planów. – Niemcy rzeczywiście są liderem w technologiach odnawialnych źródeł energii, jak wiatr i słońce. Zapewniają one 17 proc. zapotrzebowaniu kraju i dają pracę 400 tys. osób. Ale podwojenie ich udziału w bilansie energetycznym w tak krótkim czasie jest niemożliwe – uważa Andy Lewis, ekspert londyńskiego Energy Institute. Możliwe zatem, że po zamknięciu siłowni jądrowych Niemcy będą musiały zwiększyć import elektryczności z... francuskich elektrowni atomowych.

Nadzieja w fuzji

W przypadku Francji niektóre z opcji rozważnych przez niemiecki rząd w ogóle nie wchodzą w grę. Kraj już w 1988 roku zamknął ostatnią elektrownię węglową. Rozwój tradycyjnych elektrowni opalanych węglem – nawet jeśli byłby możliwy w ramach coraz bardziej restrykcyjnych limitów emisji dwutlenku węgla – oznaczałby ponowne zwiększenie zależności kraju od importu surowców energetycznych, na co żaden z prezydentów Francji od Valery Giscarda D’Estaing nie chciał się zgodzić. Do tego samego prowadziłaby budowa elektrowni gazowych, bo 98 proc. tego surowca jest dziś sprowadzane zza granicy. Aby umocnić samowystarczalność, Paryż w ostatnich 40 latach zmniejszył udział gazu ziemnego z 33 do 14,5 proc. w łącznym bilansie energetycznym kraju.
Czy Francja powinna zatem pójść w ślady Niemiec i postawić na odnawialne źródła energii? Rządowy plan rozwoju kraju zakłada, że udział wiatru, energii słonecznej i wodnej zwiększy się z 7,7 proc. całości zapotrzebowania kraju na energię dziś do 23 proc. w 2020 roku. Ale to w większym stopniu przejaw ambicji francuskich władz niż wyraz realnych możliwości.
Jedną z przeszkód jest technologia. Jeszcze w połowie lat 80. Paryż był światowym liderem w produkcji energii z paneli słonecznych. Ale rząd wstrzymał prace, gdy okazało się, że priorytetem ma być energia jądrowa. I dziś Francja pozostała daleko w tyle za Berlinem: na giełdzie we Frankfurcie jest notowanych aż 14 spółek specjalizujących się w tej dziedzinie wobec zaledwie jednej na parkiecie w Paryżu.
Przede wszystkim jednak energia powstająca z promieniowania słonecznego pozostaje sześciokrotnie droższa niż z elektrowni jądrowych. Co prawda naukowcy z instytutu INES w Chambery na południu Francji pracują nad budową paneli o powierzchni 30 mkw. i cenie 5 tys. euro, które mogłyby zaspokoić potrzeby czteroosobowej rodziny na ogrzewanie i elektryczność. Jednak nawet jeśli ten projekt się powiedzie, użyteczność takich ogniw ogranicza się do bezpośredniego użytku domowego i nie zaspokoi potrzeb wielkich zakładów przemysłowych, na których opiera się francuska gospodarka (dziś energia słoneczna to zaledwie 0,1 proc. bilansu energetycznego kraju). Podobnie wygląda sytuacja z wykorzystaniem parków wiatraków: ze względu na wysoki koszt jednostkowy takiej instalacji okres zwrotu inwestycji sięga nawet 20 lat i musiałby oznaczać bardzo poważne zaangażowanie finansowe i tak już mocno zadłużonego państwa francuskiego.
Dumą Francji jest powstający w Cadarache koło Marsylii gigantyczny tokamak ITER, czyli prototypowy reaktor termojądrowy produkujący energię z fuzji jąder wodoru. Wart 12,5 mld euro projekt realizowany we współpracy nie tylko z pozostałymi krajami UE, lecz także z USA, Chinami, Japonią, Rosją i Koreą Południową teoretycznie ma wszystkie atuty, których brakuje elektrowniom jądrowym. Taki reaktor nie produkuje odpadów radioaktywnych, nie zachodzi w nim reakcja łańcuchowa – nie ma więc groźby wybuchu – a paliwo jest tanie i ogólnie dostępne. Jednak eksperci przyznają, że ITER to wciąż pieśń przyszłości. Instalacja w Cadarache ma być bowiem gotowa dopiero za 10 lat i będzie służyć tylko pracom eksperymentalnym. Dopiero jeśli okażą się one udane, Francja przystąpi do budowy reaktorów termojądrowych na potrzeby komercyjne. Mogłyby więc one zacząć odgrywać zauważalną rolę we francuskim bilansie energetycznym dopiero około 2040 roku.
W praktyce jedynym sposobem na ograniczenie zależności Francji od energetyki jądrowej wydaje się więc na krótką metę nie tyle rozbudowa alternatywnych źródeł energii, co ograniczenie jej konsumpcji poprzez m.in. lepszą izolację budynków czy oszczędności w najbardziej energochłonnych gałęziach przemysłu. To oznacza jednak zmianę stylu życia Francuzów, konieczność zaciśnięcia pasa i większe rachunki, które w końcu mogą doprowadzić do przekonania, że tak naprawdę energetyka jądrowa wcale nie była taka zła.