Pierwszy frontowy filmowiec przeżył rozczarowanie, bo jego relacji nikt nie chciał oglądać. Prawdziwy obraz konfliktu okazał się nudny.
Pancho Villa walczył z rządem Meksyku w godzinach, które określiło mu Hollywood, zaś pierwsza sfilmowana zwycięska bitwa amerykańskiej marynarki rozegrała się w większej miednicy. Głód wiadomości z frontu jest zjawiskiem tak samo starym, jak sama wojna. Stąd już w momencie wynalezienia kina było pewne, że zostanie ono wykorzystane również do relacjonowania konfliktów. Z powodu ograniczeń technicznych pierwsi wojenni filmowi korespondenci stosowali metody, które miały niewiele wspólnego z rzetelnością. O dziwo, mimo technologicznych udogodnień, metody te są stosowane do dziś.
Trudno ustalić, kto jako pierwszy wpadł na pomysł, żeby zabrać kamerę na pole bitwy. Wiadomo, że pierwszy materiał filmowy (taśmy się nie zachowały) pochodził z wojny grecko-tureckiej w 1897 r. i został nagrany przez Brytyjczyka Frederica Villiersa. Postawił on sobie za cel pokazanie prawdziwej wojny. I to go zgubiło. Na nic bowiem się zdało odważne przedarcie się na turecką stronę do Enwer Beja, uzyskanie informacji na temat planów ofensywy i czatowanie z kamerą w idealnym miejscu. Nawet sam Anglik przyznawał w pamiętnikach, że prawdziwa wojna ma niewiele wspólnego z romantycznym wyobrażeniem o niej, a co za tym idzie – oczekiwaniami widza. „Nie grzmią salwy armatnie, nie słychać werbli, nie ma łopoczących na wietrze proporców ani grających marsze orkiestr. Zresztą, gdyby nawet były, wybranie odpowiedniego miejsca, rozstawienie trójnogu, zamontowanie kamery, złapanie ostrości zajmuje tyle czasu, że pewnie i tak bym nie zdążył nic nakręcić” – napisał.
Po powrocie do Londynu Villiers musiał przełknąć gorzką prawdę: nagrania, choć prawdziwe, nikogo nie poruszyły. Co gorsza dowiedział się, że ubiegł go ktoś inny, czyj materiał z tej samej wojny w Grecji bije rekordy popularności. Okazał się nim Francuz Georges Melies, późniejszy twórca przełomowej dla kina „Podróży na księżyc” oraz pierwszych efektów specjalnych. Oraz prekursor podrasowanego kina wojennego.
Najdalszym miejscem, do którego Melies udał się, by nakręcić relację z walk w Grecji, było podwórko jego paryskiego domu. W filmie występuje trzech mężczyzn ucharakteryzowanych na żołnierzy imperium osmańskiego, którzy zbliżają się po zakurzonej drodze w kierunku domku. Jeden z żołnierzy kolbą wybija drzwi, wchodzi do środka i wynosi na rękach młodą piękną Greczynkę. Za nimi wypada starzec, pewnie ojciec dziewczyny, który zaczyna szarpać się z żołdakami.
Reklama
Turek wyciąga jatagan i tnie na odlew, odcięta głowa staruszka toczy się po drodze. Trzeba przyznać, że Francuz znacznie lepiej od Villiersa rozumiał potrzeby widowni.

Kino dyktuje warunki

Melies nie poprzestał na jednym filmie. W reportażu pt. „Bitwa morska” zastosował (po modyfikacjach wykorzystywany do dziś) inny trik: do unoszącej się na wodzie platformy przymocował kawałek drewna udający pokład okrętu, a na nim zamontował kamerę. Kołysanie sprawiało wrażenie, że operator znajduje się na statku zmagającym się ze wzburzonym morzem. Standardy ustalone przez pomysłowego Francuza były stosowane przez filmowców robiących relacje z kolejnych konfliktów: chińskiego powstania bokserów, wojen burskich oraz I wojny światowej. Niemal w każdej kronice filmowej z tego czasu duża jej część to wyreżyserowane inscenizacje odgrywane na bezpiecznych tyłach frontu.
Dotyczy to szczególnie ujęć na morzu, które nawet i obecnie są drogie, a poniesione koszty nie gwarantują sukcesu. Zauważył to podczas wojny amerykańsko-hiszpańskiej w 1898 r. Albert Smith, założyciel studia filmowego Vitagraph. Filmowiec dostał pozwolenie, by udać się na Kubę, która właśnie zmieniała status z kolonii hiszpańskiej na amerykańską, lecz szybko zdał sobie sprawę, że ówczesne kamery są zbyt niedoskonałe, by atrakcyjnie przedstawić wojnę morską. Nie popełnił błędu Villiersa i nie czekał na okazję nakręcenia lepszych ujęć, tylko powtórzył manewr Meliesa – spakował sprzęt i wrócił do Nowego Jorku. Pojawił się w nim akurat w momencie, kiedy nadeszła wiadomość o wielkim zwycięstwie marynarki USA koło Filipin.
Smith doskonale zdawał sobie sprawę, że materiał z bitwy o Manilę miałby gigantyczną oglądalność. Jedyny problem polegał na tym, że tego materiału nie miał. Ale poradził sobie z nim. Kupił pocztówkowe zdjęcia najbardziej znanych okrętów obu stron konfliktu, powycinał ich sylwetki i przymocował do pływających drewnianych platform. To wszystko umieścił w większej miednicy, która – jak się okazało – doskonale udawała płytkie wody Zatoki Manilskiej. Wycinanki przesuwane za pomocą nici, podpalane z ukrycia i okadzone dymem z cygar uwieczniły chwałę amerykańskiej marynarki na taśmie filmowej.
Jednak wraz z oswajaniem się ludzi z kinem coraz trudniej było zaspokoić gust widowni i nią manipulować. Widzowie potrafili rozpoznać inscenizację i domagali się prawdziwej wojny, choć – oczywiście – atrakcyjnie podanej. Gra była warta świeczki, bo rynek kinowy rósł w niewiarygodnym tempie. W 1908 r. kina w USA sprzedawały ok. 25 mln biletów tygodniowo, już sześć lat później 49 mln. I właśnie w 1914 r. Mutual Film Company, firma producencka z Hollywood, wpadła na prawdziwie rewolucyjny pomysł. Podpisała kontrakt z Pancho Villą, jednym z dowódców toczącej się wojny domowej w Meksyku. Za 25 tys. dol. filmowcom udało się nakłonić lidera Division del Norte do rzeczy, które mogą wydawać się żartem. Villa zobowiązał się m.in., że jego oddziały będą walczyć jedynie od godz. 9 rano do godz. 16, by kamerzyści mieli odpowiednie światło, a on sam zamiast typowego luźnego stroju jeźdźców pogranicza założy mundur generała uszyty wcześniej na potrzeby operetki w San Francisco.
Obie strony wywiązywały się z zapisów umowy, co prowadziło nieraz do trudnych do wyobrażenia sytuacji: Villa opóźnił raz szarżę kawalerii na pozycje wojsk federalnych w okolicach miasta Ojinaga, bo kamerzyści nie zdążyli rozstawić sprzętu. Jednak wbrew oczekiwaniom Hollywood współpraca z Pancho nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Szefowie Mutual Film Company uznali paradoksalnie, że część autentycznego materiału nagranego na prawdziwej wojnie jest zbyt niewiarygodna i kazali zastąpić go reżyserowanymi inscenizacjami.
Przełomowość meksykańskiej wojny polegała jednak na czym innym. Podobne umowy jak Pancho Villa podpisało też dwóch pozostałych liczących się dowódców powstania: Victoriano Huerta oraz Emiliano Zapata. Nie czuli się oni skrzywdzeni niedorzecznymi warunkami kontraktów. I to nie dlatego, że dostawali grube pieniądze, lecz zdawali sobie sprawę, że w ten sposób sprzedają swój pozytywny wizerunek w USA. To zaś było najważniejszym narzędziem walki o broń i pomoc Waszyngtonu. W tym sensie rewolucja meksykańska była pierwszą wojną, podczas której oprócz ofensywy militarnej w pełni doceniono również ofensywę informacyjną.

Oglądalność najważniejsza

Mimo postępu technicznego nie do końca uczciwe tricki pierwszych filmowców są wykorzystywane przez korespondentów wojennych czy instytucje rządowe. Bądź to ze strachu albo niemożliwości zbliżenia się na wystarczającą odległość do miejsca akcji i jednoczesnej konieczności dostarczenia materiału do wieczornego wydania wiadomości, bądź z chęci wywołania odpowiedniego efektu propagandowego.
Pełnię swoich możliwości kino pokazało podczas II wojny światowej. Zarówno filmowcy III Rzeszy, ZSRR, jak i aliantów często pokazywali rzeczy, które się nie wydarzyły. Słynne wbicie amerykańskiej flagi po odbiciu z rąk Japończyków wyspy Iwo Jima było klasyczną ustawką, podobnie jak zawieszenie flagi z sierpem i młotem na gmachu Reichstagu przez żołnierza Armii Czerwonej. Jedno z najbardziej znanych kadrów zniszczonej Warszawy – samotna, leżąca na gruzach rzeźba Chrystusa z kościoła pw. Świętego Krzyża, także jest urealnione. Wycięto z niego sylwetki niemieckich żołnierzy, by wydawało się jeszcze bardziej przejmujące.
Każdy późniejszy konflikt obfitował w podobne historie: czy to Wietnam, czy to Bałkany, czy to Irak. Podczas ostatniej wojny w Libii amerykańska stacja CNN stała się obiektem kpin za nadanie materiału, w którym jej dziennikarze uciekają przed ostrzałem sił wiernych Muammarowi Kaddafiemu. Reportaż był sprawnie zrobiony, jednak – jak wytknęli to stacji internauci – okazał się fałszywką. Reporterów zdradziła zła reżyseria: podczas gdy część uczestników inscenizacji rzeczywiście zachowywała się, jakby uciekała przed pewną śmiercią, inni celowo stali w kadrze, spokojnie rozmawiali przez telefon i nawet nie pochylali się na dźwięk strzałów. Sowieci z kolei podczas interwencji w Afganistanie niemal codziennie w wiadomościach karmili swoich obywateli obrazkami szczęśliwych „pasztunów” bratających się z żołnierzami wyzwoleńczej armii. Były to niemal kopie ujęć bolszewików witanych rzekomo dobrowolnie kwiatami na polskich Kresach w 1939 r. Rzeczywiste obrazy wojny ze spalonymi czołgami, podziurawionymi kulami ciałami i okaleczonymi żołnierzami zaczęły trafiać do radzieckiej telewizji dopiero około 1990 r.
I chociaż prawda o manipulacjach, ustawkach i reżyserowanych inscenizacjach zazwyczaj wychodzi na jaw, mało prawdopodobne, że kiedykolwiek zupełnie znikną. Mimo że przestały istnieć ograniczenia techniczne, które w pewnym sensie tłumaczyły pierwszych filmowców, pokusa osiągnięcia pożądanego efektu za pomocą możliwości, jakie daje magia kina (teraz właściwie telewizji), jest mimo wszystko zbyt duża. Zwłaszcza że absolutnej pewności, że oszustwo zostanie wykryte, mimo wszystko nie ma.