Opisy dotyczące oceny pacjenta czy klienta stanowią dane osobowe, więc żeby je przetwarzać, należy się wykazać podstawą prawną, która do tego uprawnia. A tej w przypadku placówek opieki zdrowotnej w zasadzie nie ma – stwierdził generalny inspektor ochrony danych osobowych Wojciech Rafał Wiewiórowski. Wskazuje, że jedynym wyjątkiem jest przy tworzeniu list oczekujących wpisywanie „przypadek pilny” albo „przypadek stabilny” określony kryteriami medycznymi. Jakiekolwiek inne ocenianie pacjentów jest niedopuszczalne i niezgodne z prawem. To reakcja na naszą poniedziałkową publikację, w której opisaliśmy, jak przychodnie i szpitale zbierają dane o pacjentach, które ze zdrowiem mają niewiele wspólnego. Lekarze oraz osoby na recepcji segregują pacjentów na tych roszczeniowych, spóźnialskich czy histerycznych. Swoje opinie zapisują m.in. w komputerze obok danych osobowych pacjenta albo robią rozróżnienia kolorystyczne. Chorzy bywają także dzieleni na VIP-ów oraz tych normalnych. Takie działania, zdaniem personelu medycznego, mają ułatwiać im pracę.
Problem nie dotyczy tylko służby zdrowia. Zbieranie informacji przez usługodawców ma bogatą tradycję. Jeszcze w PRL w filmie „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” Stanisław Bareja pokazywał gablotę, gdzie pracownicy kierowanych przez Janusza Gajosa delikatesów umieszczali przymusem zrobione zdjęcia „klientów, których nie obsługujemy”. Dziś zasada jest podobna. Szczególnie czujni powinni być pasażerowie linii lotniczych. W Wielkiej Brytanii i Rosji rozważano, a w Chinach już wprowadzono czarne listy pasażerów „awanturujących się”, którymi wymieniają się linie. I klient, który raz robił problemy obsłudze, może mieć problem z nabyciem biletu na samolot. Z kolei polskie agencje PR segregują dziennikarzy, charakteryzując ich pod kątem skłonności do współpracy.
Jednak są też dużo bardziej wysublimowane sposoby na tworzenie kontrowersyjnych baz danych bez wiedzy zainteresowanych. I tak np. według belgijskiego dziennika „Le Soir” gigant tytoniowy Philip Morris oznaczał europosłów kolorami: czerwonym, pomarańczowym i zielonym. Każdy oznaczał stosunek do dyrektywy tytoniowej. A w Szwecji nielegalnym zestawieniem operowała policja: miała dane ponad 4 tys. Romów, ich koneksji rodzinnych i numerów ubezpieczeń.
– W Polsce takie dane są wpisywane dość arbitralnie przez osobę, która miała kontakt z pacjentem – wyjaśnia Wiewiórowski i dodaje, że podobnego rodzaju działania, wprawdzie podejmowane nie przez podmioty z sektora ochrony zdrowia, lecz policję i służby specjalne, były już przedmiotem orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Tak było m.in. w sprawie Hermann Amann przeciwko Szwajcarii. Szwajcar w latach 80. importował depilatory, a traf chciał, że po jeden z nich w 1981 r. zadzwoniła pracownica sowieckiej ambasady. I w biurze prokuratora generalnego w tajnej kartotece został odnotowany jego kontakt z ambasadą ZSRR. Co istotne, o jej istnieniu opinia publiczna dowiedziała się dopiero w 1990 r. Amman poprosił o wgląd do niej, a następnie wystąpił o rekompensatę finansową. Sprawa zakończyła się w roku 2000, kiedy to Europejski Trybunał Praw Człowieka stwierdził, że został złamany paragraf ósmy Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, czyli poszanowanie życia prywatnego i rodzinnego.
Reklama