W ostatnim tygodniu listopada szefowie banków centralnych z całego świata zebrali się we Frankfurcie, żeby uczcić pierwsze dziesięć lat istnienia euro. Dla przybyłych na tę uroczystość bankowców z krajów kandydujących do strefy euro okazała się ona kubłem zimnej wody. Akurat gdy na skutek kryzysu finansowego członkostwo w niej stało dla nich sprawą istotniejszą i pilniejszą niż kiedykolwiek, wśród starych członków strefy euro zaczęły krążyć propozycje, które oznaczałyby podniesienie poprzeczki przy wejściu do tego ugrupowania.

Nowe kryterium

Zgodnie z propozycją otwarcie omawianą we Frankfurcie oprócz obowiązujących do wprowadzenia euro kryteriów makroekonomicznych z Maastricht pojawiłoby się kryterium dodatkowe - jakość systemu bankowego kraju, który ubiega się o wprowadzenie wspólnej waluty. Pomijając hipokryzję zachodnich rządów, wysuwających taki warunek akurat w momencie gdy wskutek zawodności nadzoru organizują operacje ratunkowe dla własnych banków, należy stwierdzić, że ta propozycja zawiera poważne błędy.
Żeby w pełni ocenić jej absurdalność, trzeba zastanowić się nad nadzwyczaj udanym modelem wzrostu krajów Europy Wschodniej w ostatnich dwudziestu latach. Zalecany przez Europę Zachodnią i przyjęty we wschodniej części kontynentu model opierał się na założeniu, że kapitał powinien płynąć z krajów, w których jest go pod dostatkiem, do tych, gdzie go brakuje. Ekonomiści sięgali aż do przykładów XIX-wiecznych, żeby wykazać, że możliwy jest pomyślny wzrost gospodarczy nawet przy dużym deficycie bilansu rozrachunków bieżących, pod warunkiem że jest on finansowany bezpośrednimi inwestycjami zagranicznymi. Tym przepływom finansowym towarzyszyła integracja na bezprecedensową skalę i większość wschodnioeuropejskich banków jest dziś kontrolowana przez zachodnie spółki-matki.
Reklama

Demokratyzacja rynku

Ten model funkcjonował sprawnie, nie tylko jeśli chodzi o pobudzanie wzrostu gospodarczego, ale również - co udokumentowano w Transition Report 2008 Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju - jeśli idzie o poprawę jakości instytucji, wspierających działanie demokracji i rynku w Europie Wschodniej. Jednocześnie ten właśnie model rozwoju sprawił, że kraje tego regionu stały się podatne na wzloty i upadki globalnych rynków finansowych. Przez ostatnie półtora roku wykazywały one zadziwiającą odporność na wydarzenia na tych rynkach; gdy jednak globalny kryzys finansowy uderzył w nie z całą siłą, szukają teraz pomocy w Międzynarodowym Funduszu Walutowym (MFW).
Ich wrażliwość na obecny kryzys wynika w głównej mierze z ogromnego uzależnienia od zmian kursów walut. Podmioty funkcjonujące we wszystkich dziedzinach gospodarki - zarówno firmy, jak i gospodarstwa domowe - zakładały, że krajowe waluty nadal będą się umacniać. W całym regionie powszechnością stały się kredyty hipoteczne na mieszkania we frankach szwajcarskich i pożyczki na kupno samochodu w jenach. Najbardziej rozpowszechnione były one chyba na Węgrzech - kraju, który jako pierwszy w regionie szukał pomocy w MFW.
To uzależnienie od walut obcych zostało w większości spowodowane w efekcie działania banków zachodnich. Fundusze z macierzystych banków, które we wstępnej fazie kryzysu pomogły utrzymać płynność wschodnioeuropejskich systemów bankowych, dziś sprawiają raczej wrażenie obciążeń i źródła zakażenia zagranicznymi problemami. Poza tym zgodnie z zasadą nadzoru kraju macierzystego to na instytucjach nadzorczych z Europy Zachodniej spoczywał obowiązek zniechęcania do takich posunięć. Duży udział zagranicznych banków skutecznie pozbawiał też kraje Europy Środkowej i Wschodniej narzędzi polityki pieniężnej, co sprawiło, że miały one niewielką kontrolę nad gwałtownym przyrostem kredytów.

Plany ratunkowe

Na to nałożyły się skutki, jakie dla systemów bankowych miały wprowadzane obecnie w Europie Zachodniej programy ratunkowe dla banków. Z jednej strony przez wsparcie aktywnych w tym regionie banków macierzystych pomagają one w przywracaniu stabilności całego systemu. Z drugiej jednak właśnie te działania interwencyjne podważają stabilność systemów finansowych w Europie Wschodniej.
Rządy krajów tego regionu nie są w stanie zapewnić w pełni wiarygodnych gwarancji depozytów w takiej skali, jak Zachód. Szczodre dokapitalizowanie zachodnich banków przez państwo spowodowało natomiast, że koszty pozyskania kapitału stały się w nich stosunkowo niskie, co oznacza dalsze osłabienie konkurencyjności lokalnych wschodnioeuropejskich instytucji finansowych. Na dodatek wiele zachodnich rządów ogranicza możliwość używania przez banki-matki funduszy publicznych do wspierania swoich bankowych spółek zależnych w Europie Wschodniej, choć wiele z nich ma kluczowe znaczenie dla stabilności miejscowych systemów finansowych.
W tej sytuacji propozycja, by jakość systemu bankowego stała się kryterium członkostwa w strefie euro, to nie tylko hipokryzja: to pomysł w założeniu błędny. W większości krajów ubiegających się o to członkostwo wysoki poziom inflacji był głównym powodem traktowania wprowadzenia euro jako perspektywy coraz bardziej odległej, co miało zniechęcający wpływ na podejmowanie wysiłków reformatorskich. Podczas obecnego kryzysu pewną (niewielką zresztą) pociechę stanowi fakt, że maleją wskaźniki inflacji. Co jednak istotniejsze, kryzys udowodnił, że dla tych małych gospodarek przynależność do większego obszaru walutowego jest wartością samą w sobie.
Tymczasem stare kraje strefy euro - zamiast wykorzystać obecną, bezprecedensową okazję do wywarcia wpływu na państwa kandydujące i nakłonienia ich do spełnienia kryteriów z Maastricht - rozważają wprowadzenie nowego i bardzo wątpliwego kryterium, opartego na jakości systemu bankowego. A czyje są te banki? Kto tu kogo robi w konia?