"Terroryści często próbują się zakradać przez zarośla porastające szeroko rozlany tutaj Eufrat" – powiedział PAP w Baguz Kasem Musleh, dowódca oddziałów PMU odpowiedzialnych za ochronę 215-kilometrowego odcinka granicy iracko-syryjskiej w zachodniej części irackiej prowincji Anbar.

Wioska Baguz, oddalona o kilka kilometrów od Al-Kaim, dzieli się na część syryjską i iracką. Od południa opływa ją Eufrat, a od północy osłania stromy klif ciągnący się wzdłuż rzeki daleko w głąb Syrii. Obie części Baguzu oddalone są od siebie o około pół kilometra. Tędy przebiega granica. I linia frontu.

"Granica rozdzieliła rodziny. Często jeden brat jest po jednej stronie, a drugi po drugiej" – wyjaśnił Musleh. "Ale po syryjskiej stronie nie ma teraz mieszkańców, tylko terroryści" – dodał. Syryjska część Baguzu należy bowiem do tzw. enklawy Hadżin, jednego z ostatnich terytoriów kontrolowanych jeszcze przez IS w Syrii.

Z daleka widać dwa słupy gęstego czarnego dymu. "Amerykańska koalicja zbombardowała miasteczko Susa" – wyjaśnił Musleh. To tereny, gdzie z IS walczą Syryjskie Siły Demokratyczne (SDF), czyli rebeliancka koalicja zdominowana przez syryjskich Kurdów i wspierana przez USA.

Reklama

Kilka dni temu SDF zajęła syryjską część Baguzu, ale bardzo szybko się wycofała – dodał dowódca PMU. Powodem były trudności logistyczne. IS ściągnął posiłki, natomiast z Baguzu nie ma dróg prowadzących do głównych baz SDF w regionie. Żołnierze PMU mają jednak dodatkowe wyjaśnienie. "Amerykanom nie zależy na tym, by te tereny oczyścić z IS i dlatego w decydującym momencie przestają wspierać SDF nalotami" – stwierdził Musleh, który ocenił siły IS w całej enklawie Hadżin na 2,5 tys. osób.

Między PMU a USA nie ma żadnej współpracy i obie strony są wobec siebie nieufne od początku wojny z IS. "Gdy gdzieś się pojawią Amerykanie, to my się wycofujemy" – powiedział PAP Musleh. Kilkanaście kilometrów na północ od Baguzu znajduje się jednak baza USA.

"My też nie mamy bezpośrednich relacji ani z USA ani z SDF" – powiedział PAP generał Amar Hazam Muhammad, dowódca oddziałów irackiego wojska strzegących w tym rejonie granicy wspólnie z PMU. "Współpraca jest tylko na poziomie naszego centralnego dowództwa, oni kontaktują się zarówno z Amerykanami, jak i SDF" - dodał.

Generał Amar powiedział PAP, że terroryści nie mają żadnych szans na dokonanie skutecznego ataku na irackie pozycje graniczne. "Mimo to próbują, raptem wczoraj kilku się zakradło i ich zastrzeliliśmy" – dodał.

Irakijczycy nie obawiają się przy tym tutaj ani ataków snajperów ani tzw. VBIED, czyli samochodów wypełnionych materiałem wybuchowym prowadzonych przez terrorystów samobójców. "Mamy bardzo dobry monitoring, w tym za pomocą kamer termowizyjnych. Gdy tylko próbują się zbliżyć, to ich likwidujemy" – wyjaśnił generał Amar.

Obaj dowódcy w rozmowie z PAP podkreślili, że współpraca między armią, strażą graniczną i PMU przebiega wzorowo. Ich zdaniem nie ma też żadnych ukrytych komórek IS w Al-Kaim, a mieszkańcy wspierają siły rządowe.

"W mieście jest bezpiecznie. Nawet po zmroku możemy bez obaw wszędzie pójść czy pojechać. To dzięki PMU i armii" – powiedział PAP Abu Anas, właściciel supermarketu w Al-Kaim. Po zmroku miejscowy bazar tętnił życiem, a sklepy pełne były towarów. "Kiedyś był jednak większy ruch. Tylko jakaś połowa mieszkańców wróciła dotąd do miasta" – dodał Abu Anas.

Zniszczenia wojenne w Al-Kaim są jednak umiarkowane. Zdaniem Abu Alego, sąsiada Abu Anasa, przyczyną tego, że niektórzy wciąż nie wracają, jest zły stan usług w mieście. "Służba zdrowia, szkoły, to wszystko wciąż źle funkcjonuje" – powiedział PAP. Przyznał jednak, że mieszkańcom pomagają międzynarodowe organizacje humanitarne, choć dodał, że często ich pracownicy boją się wjeżdżać do miasta. "Obawiają się bomb" - wyjaśnił.

Obaj rozmówcy PAP powiedzieli, że za czasów IS nie było kłopotów z jedzeniem, ale problemem było bezpieczeństwo. "Ciągle spadały na nas bomby, a IS wyciągał z domów ludzi i karał za byle co. Kazali nam nosić długie brody, zakazali palić papierosów i nawet pić wody z butelek plastikowych, powiedzieli, żebyśmy pili z rzeki" – mówił Abu Anas. Dodał, że tylko 10-15 proc. terrorystów IS było miejscowych, z Al-Kaim, a reszta pochodziła z innych części Iraku i innych krajów, w tym z Europy. "Ci, którzy byli w IS, uciekli z rodzinami i nie ma już dla nich tutaj powrotu" – podkreślił Abu Anas.

O tym, że Al-Kaim jest miastem frontowym, przypomina ogromna ilość wojska i PMU w mieście. Abu Anas i Abu Ali zgodnie stwierdzili też, że obawiają się, że IS może wrócić. "Przecież jest tak niedaleko stąd" – stwierdził Abu Anas.

Al-Kaim znajduje się w sunnickiej prowincji Anbar, w której granicach leży też miasto Faludża. Od upadku Saddama Husajna miało ono opinię twierdzy Al-Kaidy, a następnie IS. Rząd iracki utracił kontrolę nad Faludżą już w grudniu 2013 roku.

Obecnie jednak zarówno Faludża, jak i sąsiednie Ramadi, będące stolicą prowincji, funkcjonują normalnie, a zniszczeń prawie nie widać. Wciąż jednak duża część mieszkańców prowincji Anbar mieszka w obozach dla wewnętrznie przesiedlonych i potrzebuje pomocy humanitarnej.

Z Al-Kaim Witold Repetowicz

>>> Czytaj też: Trump: Możliwe, że saudyjski następca tronu wiedział o zabójstwie Chaszodżdżiego