"Tworzone obecnie polityczne ramy są być może pomocne z punktu widzenia ekologii, ale nie ekonomii. To już nie jest społeczna gospodarka rynkowa. Polityka jest ideologizowana. W efekcie nie możemy normalnie prowadzić gospodarstw" - wyjaśnia powód protestów w rozmowie z dziennikiem "Sueddeutsche Zeitung" Dirk Andersen, jeden z przywódców manifestujących rolników.

Dodaje, że co prawda jego 160-hektarowe gospodarstwo na razie przynosi dochody, ale przepisy dotyczące ochrony zwierząt, owadów itd. powodują, że dla jego dzieci rolnictwo przestanie być opłacalne.

W Dreźnie od rana w piątek po ulicach miasta krąży około 1 tys. ciągników. W Hanowerze policja oczekuje 2,5 tys. protestujących, w Stuttgarcie - 1 tys., a w Norymberdze - 10 tys. Demonstracje i przejazdy przez centra miast zostały zgłoszone też m.in. w Kilonii, Rostocku, Magdeburgu, Halle, Bremie i Moguncji.

Rolnicy zapowiadają, że przez Berlin ma przejechać "tylko" 500 ciągników; jak mówią, jest to gest dobrej woli z ich strony - w piątek w stolicy Niemiec rozpoczynają się targi rolno-spożywcze Zielony Tydzień (Gruene Woche).

Reklama

Opisując sytuację, w jakiej znaleźli się rolnicy w Niemczech, Andersen przypomina, że aby sprostać potrzebom konsumentów, wieś musi dostarczyć dziennie 160 tys. świń i 1,5 mln kurczaków, głównie do miast. Jednocześnie to pod naciskiem przede wszystkim mieszkańców miast politycy wprowadzają coraz bardziej wyśrubowane normy dotyczące ochrony środowiska.

"Żaden z rolników nie chce szkodzić środowisku. Bez środowiska nie moglibyśmy istnieć, bez ochrony nasze zwierzęta by wyzdychały. Ale to, co robimy i czego nie robimy, musi mieć też na względzie opłacalność. Jeśli chcemy mieć zrównoważone, regionalne rolnictwo, nie obejdzie się bez rekompensaty finansowej, również ze środków unijnych" - postuluje Dirk Andersen.

Z Berlina Artur Ciechanowicz (PAP)