W chińskiej prowincji Hubei zachorowania zwiększały się w tempie 40 proc. dziennie. Przeprowadziliśmy podobną symulację. Pokazuje, że gdyby choroba w Polsce rozwijała się podobnie, na koniec marca mielibyśmy 20 tys. przypadków. Z informacji DGP wynika, że podobne szacunki ma rząd.
– Ważne jest zmniejszenie tempa. Odpowiedź na pytanie, czy uda nam się powstrzymać koronawirusa, będziemy mieli na początku przyszłego tygodnia – mówi nam osoba z rządu. Ostatni tydzień pokazał, że dzienny wzrost przypadków koronawirusa wahał się od 20 do 50 proc.
Strategia rządowa opiera się na wprowadzaniu rozwiązań, które mają opóźnić postępy choroby na wcześniejszym etapie w porównaniu z innymi krajami. Scenariusze ocenia resort zdrowia i Główny Inspektor Sanitarny. Osobne wyliczenia prowadzone są w Centrum Analiz Strategicznych KPRM. Analitycy rządowi, śledząc postępy choroby i modele walki z nią, obserwują głównie cztery kraje Chiny, Japonię, Włochy i USA.
Reklama
– Te przykłady pokazują, że niezależnie od poziomu ochrony zdrowia, tylko zwiększenie dystansu społecznego daje efekty – zauważa nasz rozmówca. W momencie podejmowania decyzji o „zamykaniu państwa” przypadków zachorowań w naszym kraju było mniej niż w tych, z którymi się porównujemy. Na przykład Japonia wprowadziła zakaz zajęć w szkołach po koniec lutego, gdy miała już ponad 800 przypadków choroby. Czesi zamknęli granice, gdy mieli 120 przypadków choroby, niemal dwa raz więcej niż Polska.
W rządzie dane przerabiane są dwukrotnie. – Porównujemy się do innych, w różnych wymiarach, np. liczba testów do liczby przypadków. Sprawdzamy także, ile jeden przypadek generuje kolejnych. Codziennie późno w nocy jest raport – mówi nasz informator. To co może niepokoić, to wskaźnik śmiertelności wynoszący obecnie prawie 2,3 proc., więc niższy nawet niż szacunki WHO, ale wyższy niż we Francji (2,2 proc.) czy Holandii 1,6 proc.
Na bieżąco analizowano różne prognozy epidemiologiczne. Łącznie z tymi najbardziej drastycznymi, np. że zachoruje 60 proc. populacji, co może oznaczać w Polsce nawet 700 tys. zgonów. Choć trzeba zaznaczyć, że oznacza to rozłożenie zachorowań na lata.
Założenie wskaźnika wzrostu zachorowań o 1,4 dziennie potwierdza się z zapowiedziami ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego, który przewidywał, że pod koniec tego tygodnia będzie 1,5 tys. przypadków. Z przyjętej przez nas metodologii wychodzi, że jest to 1,3 tys.
W przyszłym tygodniu resort zdrowia zakład, że może to być od kilku do 10 tys. – Kłopoty zaczną się, gdy liczba chorych przekroczy 100 tys. Stąd przygotowania do szykowania szpitali zakaźnych, czy zalecenia przechorowania koronawirusa w domu – mówi nasz rozmówca. Właśnie na tym opiera się strategia spłaszczenia fali zachorowań – by dużo przypadków na raz nie trafiło do naszych szpitali jak we Włoszech. To ma pozwolić uniknąć dramatycznych decyzji, np. hierarchizacji przyznawania dostępu do respiratorów w zależności od wieku. – Jesteśmy gotowi na 6 tys. ciężkich przypadków – podkreśla rozmówca. W jednym z wywiadów Łukasz Szumowski przekonywał, że system służby zdrowia jest „wydolny” na około kilkanaście tysięcy pacjentów z zakażeniem wirusem. Stąd decyzja o przekształceniu dodatkowych placówek w szpitale zakaźne, po jednym lub dwa na każde województwo. Na razie takich placówek jest 19.
Z jednej strony przerywanie transmisji (stąd zamykanie szkół, zmiana struktury szpitali czy ograniczenia pracy urzędów), z drugiej szybkie diagnozowanie. To dwie główne metody walki z wirusem. I tu strategie są różne. Do tej pory w Polsce wykonano ponad 8 tys. testów. – Wprowadziliśmy je szybciej niż Włosi na podobnym etapie – podkreśla nasz rozmówca. Do tej pory oparte są one na zaleceniu WHO – testów celowanych. Ale zaczęto też kierować je do osób w kwarantannie. Na przykład jedna z zarażonych osób w Warszawie miała osiemset kontaktów.
Tedros Adhanom Ghebreyesus, szef WHO, przekonywał podczas poniedziałkowej konferencji, że należy testować każdego podejrzanego o zakażenie.
Kolejne kroki rządu będa programowne w zależności od dwóch danych: liczby chorych na koronawirusa i tempa zachorowań. Z kolei dr Mike Ryan, główny ekspert WHO ds. nadzwyczajnych, przekonywał, że główną przeszkodą w działaniu jest obawa przed popełnieniem błędu. A jego zdaniem – czego się nauczył po epidemii eboli i SARS – największym błędem jest brak jakiegokolwiek działania. Jak tłumaczył, nie można sobie pozwolić na pewność, że się ma rację, nim się wykona ruch. Perfekcja jest wrogiem dobrych rozwiązań w zarządzaniu kryzysowym. Szybkość jest ważniejsza. – Musimy dopaść wirusa i przerwać łańcuchy transmisji – mówił.
Modelowanie przebiegu infekcji jest ważne z punktu widzenia prognostyki zapotrzebowania na usługi medyczne i sprzęt. Pozwala zidentyfikować najbardziej palące braki i odpowiednio się przygotować. Z punktu widzenia całego systemu opieki zdrowotnej jest więc najważniejsze, aby utrzymać płynność działania służby zdrowia. Najprostszą drogą do tego jest maksymalne ograniczenie liczby nowych infekcji, tak aby mniej ludzi trafiło do szpitala.
Właśnie pod tym kątem sytuację w Unii Europejskiej prognozuje tutejsze Centrum Zapobiegania i Kontroli Chorób. Eksperci tej instytucji przyjrzeli się liczbie dostępnych miejsc na oddziałach intensywnej terapii w poszczególnych krajach członkowskich w zależności od tego, jaki jest odsetek najcięższych przypadków COVID-19 (wymagają opieki na szpitalnych OIOM-ach). Wyszło im, że gdyby do szpitali trafiło każde 10 osób ze 100 tys. obywateli danego kraju, to cztery państwa UE (oraz Europejskiego Obszaru Gospodarczego) będą miały problem z miejscami w szpitalach.
Gdyby liczba przypadków wzrosła do 18 na 100 tys. mieszkańców (tak jak to ma miejsce teraz we Włoszech), 12 krajów miałoby problem. Wzrost liczby hospitalizacji do 100 pogrążyłby służby zdrowia w każdym kraju; taka częstotliwość miała miejsce w Hubei na samym początku epidemii.
Polska osiągnęłaby wysoki poziom zużycia łóżek na oddziałach intensywnej opieki medycznej, gdyby chorowało 11,9 osób na 100 tys. mieszkańców i 18 proc. z nich wymagałoby hospitalizacji. Gdyby ten drugi wskaźnik podnieść do 30 proc., wartość obniża się do 7,3 na 100 tys. mieszkańców. Przy 5-proc. hospitalizacji system byłby w stanie przyjąć znacznie większa liczbę infekcji – 38 na 100 tys.©℗