Inwestor zapakowany w akcje ociera łzy i nerwowo łapie się za kieszeń. A ja złośliwie sobie myślę – dobrze wam tak. Było się słuchać mądrzejszych, jak przekonywali, że nie ma co wszystkiego pakować w akcje. Że akcje to inwestycja na wiele lat – trzeba kupić i zapomnieć. Ale nie…

Przypominały się scenki sprzed marca 1994 r. i pierwszego pęknięcia na warszawskiej giełdzie, naszego rodzimego kryzysu. Jeszcze w 1993 r., gdy były zaledwie trzy sesje w tygodniu, można było spotkać inwestorów, którzy sprzedali mieszkanie i kupili akcje, bo jeszcze kilka sesji i kupią sobie dom – skoro z sesji na sesję akcje drożeją 10 proc. W końcu cały 1993 r. to 1095 proc. zwrotu z WIG. Nie chcieli wierzyć, że szczęście nie trwa wiecznie. Że potrzebny większy dystans do własnych pieniędzy. W końcu przyszło gorsze i były dorsze zamiast kawioru. Czy ktoś czegoś się nauczył? No, może na dwa – trzy lata. Kryzys giełdowy to chyba takie zjawisko, które ma czegoś nauczyć inwestorów, głównie tego, żeby zaczęli się uczyć. Tyle, że to zjawisko kosztowne dla wszystkich.

Na pociechę pojawia się nowa możliwość inwestycyjna. Nowy prezydent Rosji bardzo chciałby, żeby rubel stał się kolejną walutą rezerwową. Jakoś na razie rubel nie budzi wielkiego zaufania i dość śmiesznie wygląda w zestawieniu z frankiem szwajcarskim. To raczej Szwajcarzy stosują w praktyce rosyjską zasadę „tisze jedziesz, dalsze budziesz” i dobrze na tym wychodzą. Rosjanie, pewnie nawet zasadnie wielkomocarstwowi w swoich zapędach, jeszcze własnych mądrości nie stosują w praktyce. Ale – rubel – kiedyś, może, razem z juanem? Kto wie. Na razie ryzyko za duże. Pomyślę o tym, gdy banki zaczną udzielać kredytów hipotecznych w rublach.

Anna Lach

Reklama