W krajach UE przyjęte zostały dwa systemy wspierania przez państwo rozwoju energetyki odnawialnej. Pierwszy, uważany za efektywniejszy, określa się mianem feed in tariff (zasilenie w taryfie). Dzięki niemu producenci prądu ze źródeł odnawialnych mają gwarancję, że przez kilkanaście lat będą za niego dostawać stawkę wyższą od rynkowej. Różnicę między ceną rynkową a tą gwarantowaną pokrywa państwo. Taki system przyjęły m.in. Niemcy, w których energetyka odnawialna rozwijała się dotąd dużo szybciej niż u nas. To dlatego polski rząd zastanawia się obecnie nad zastąpieniem stosowanych u nas rozwiązań formułą feed in tariff. Jej główną zaletą jest to, że różnicuje ona wsparcie w zależności od tego, jakiego źródła odnawialnego dotyczy.

Kolorowe certyfikaty

W Polsce obowiązuje drugi z unijnych systemów, oparty o tzw. kolorowe certyfikaty. Polega on na tym, że sprzedawcy prądu, zaopatrując się u producentów, mają ustawowy obowiązek kupowania określonej ilości energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych. Ta ilość z roku na rok rośnie. Dowodem na to, że sprzedawcy spełnili ten obowiązek, są tzw. zielone certyfikaty, które otrzymują firmy wytwarzające prąd w elektrowniach wiatrowych, wodnych czy biogazowych.
Nasz system był płaski, to znaczy, że jednakowe wsparcie otrzymywały wszystkie odnawialne źródła energii. Ostatnio zaczęło się to jednak zmieniać. Wprowadzono bowiem kolejne kolorowe certyfikaty, tym razem czerwone i żółte, dla elektrociepłowni, także tych bazujących na biogazie, które jednocześnie produkują prąd oraz ciepło i osiągają przy tym wysoką sprawność energetyczną. Fachowo nazywa się to wysokosprawną kogeneracją. Sprzedawcy prądu mają ustawowy obowiązek kupowania określonej ilości energii elektrycznej także z tych źródeł, a dowodem na stosowanie do tego nakazu jest kupienie odpowiedniej liczby czerwonych lub żółtych certyfikatów. Dzięki temu producenci energii ze źródeł odnawialnych, stosujący wysokosprawną kogenerację, mogą dostawać dwa rodzaje kolorowych certyfikatów – zielony i czerwony albo żółty. To zaś oznacza, że właściciele elektrowni biogazowych i kotłów na biomasę mają w zasięgu dwa razy większe wsparcie niż właściciele wiatraków, które wytwarzają tylko prąd.
Reklama
Cena zielonego certyfikatu to obecnie ponad 270 zł za 1 MWh. Jeszcze więcej dostaje się za żółty czy czerwony. Tymczasem średnia cena rynkowa prądu to dziś 195 zł za 1 MWh. Jeśli produkuje się go ze źródeł odnawialnych przy wykorzystaniu wysokosprawnej kogeneracji, można za niego dostawać prawie 800 zł za jedną megawatogodzinę. To sprawia, że polski system wspierania rozwoju energetyki odnawialnej jest dziś bardzo atrakcyjny, szczególnie dla firm zamierzających wykorzystywać biomasę i biogaz. Od początku przyszłego roku będzie on dla nich jeszcze atrakcyjniejszy. Od stycznia będą oni mogli bowiem otrzymywać nowy rodzaj kolorowych certyfikatów, tym razem nazwanych brązowymi. Dostanie się je za produkcję i wprowadzanie odpowiednio uzdatnionego biogazu do gazociągów. Będzie się on w nich mieszał z gazem ziemnym i trafiał w ten sposób do odbiorców, także do gospodarstw domowych. Brązowe certyfikaty są odpowiednikiem zielonych, co oznacza, że będą uzyskiwać tę samą cenę.

Prąd i ciepło

Takie wykorzystanie biogazu ma jedną podstawową zaletę. Produkuje się jednocześnie prąd i ciepło. Często jest jednak tak, że wyprodukowanej przez nie energii cieplnej nie ma jak wykorzystać albo można ją zużyć tylko częściowo. Instalacje biogazowe powstają bowiem często na wsi, gdzie zapotrzebowanie na ciepło jest niewielkie. To zaś obniża rentowność tych obiektów. Przy zatłaczaniu biogazu do sieci gazowniczych ten problem odpada. Tak samo, jak koszt akcyzy, która nałożona jest na energię elektryczną, także na tę wytwarzaną w instalacjach biogazowych.
Najważniejsze jednak jest to, że firmy posiadające gazociągi, a więc przede wszystkim PGNiG, mają obowiązek kupowania uzdatnionego biogazu i przyjęcia go do sieci. Nie ma więc ryzyka, że nie będzie go komu sprzedać. Parametry techniczne, jakie ma spełniać gaz biologiczny tłoczony do gazociągów, określi już niebawem Ministerstwo Gospodarki. Jeśli biogazownia będzie je spełniać, PGNiG nie będzie mogło odmówić odbioru jej produktu. Kłopotem są jedynie koszty uzdatniania biogazu w taki sposób, by można było go tłoczyć do sieci. Zdaniem niektórych firm energetycznych obecnych na polskim rynku jest to na razie zbyt drogie, by ta działalność była wystarczająco rentowna. Gaz biologiczny składa się tylko w 50–70 proc. z metanu (jego zawartość zależy głównie od rodzaju surowca używanego do produkcji). Reszta to para wodna, dwutlenek i tlenek węgla oraz śladowa ilość siarkowodoru. Do gazociągu można w tym przypadku tłoczyć jedynie metan, co oznacza, że biogaz trzeba wcześniej z tych wszystkich dodatkowych składników oczyścić. To zaś kosztuje. Zwolennicy takiego rozwiązania twierdzą jednak, że w sumie jest to opłacalne. Koszt produkcji metanu w biogazowni może zejść do poziomu 60 gr za m sześc. Tymczasem PGNiG sprzedaje go za ponad 90 gr za m sześc., dodając do tej ceny opłaty przesyłowe. Trzeba w tym miejscu przypomnieć, że właściciel biogazowni, także tłocząc gaz do sieci, będzie osiągał spore dodatkowe przychody z kolorowych certyfikatów.

Ułatwienia dla inwestorów

Dodatkową zachętą jest to, że państwo wprowadza u nas kolejne ułatwienia dla firm inwestujących w biogazownie. Pierwszym z nich będzie zniesienie – w przypadku instalacji rolniczych – od początku przyszłego roku obowiązku posiadania koncesji na produkcję energii. Zastąpi je rejestracja, która ma być łatwiejsza niż uzyskanie koncesji. Oprócz tego w uzgodnieniach międzyresortowych jest właśnie rozporządzenie ministra gospodarki, które ma wprowadzić specjalnie dla biogazowni następny kolorowy certyfikat, tym razem fioletowy. Będą go mogły dostawać jednak tylko niektóre instalacje biogazowe. Te korzystające z tzw. biomasy nierolniczej.