Od początku urzędowania obecnej amerykańskiej administracji 49-letni Timothy Geithner jest w drużynie Obamy nieformalnym „człowiekiem od Chin”. Nic dziwnego. Kryzys obnażył przecież skalę uzależnienia największej gospodarki świata od rosnącego w siłę chińskiego smoka (173 mld dolarów deficytu obrotów handlowych w pierwszych ośmiu miesiącach 2010 roku, minus 226 mld w roku ubiegłym). Trudno być więc zaskoczonym, że od początku 2009 roku minister finansów bywał w Państwie Środka co najmniej równie często co sekretarz stanu Hillary Clinton.

Trudne początki

W czerwcu 2009 roku Geithner wziął udział w otwartym spotkaniu z chińskimi studentami na uniwersytecie w Pekinie. – Czy pieniądze, które nasz rząd zainwestował w amerykańskie obligacje, są bezpieczne? – zapytał ktoś z sali. – Bardzo bezpieczne – odpowiedział gość z Ameryki. Zdaje się jednak, że nie przekonał kilkusetosobowego audytorium, bo sala wybuchnęła wówczas szczerym śmiechem.
Zdaniem obserwatorów ten obrazek jest symptomatyczny. Administracja Obamy, a w szczególności Geithner, nie jest w stanie przełamać swojej bezradności wobec polityki gospodarczej Pekinu. A Chiny od początku kryzysu nie ukrywają już nawet, że prośby i groźby Waszyngtonu dotyczące aprecjacji juana nie robią już na nich wrażenia.
Reklama
– Pekin manipuluje kursem swojej waluty. Będziemy działać agresywniej niż administracja George’a Busha. Nie zawahamy się użyć wszelkich środków nacisku dyplomatycznego, by zmusić Chiny do zmiany ich polityki – żadna z tych wypowiedzi Geithnera z 2009 roku nie wywołała za Wielkim Murem najmniejszego wrażenia.
Dlatego od początku obecnego roku strategia Białego Domu wobec Chin zaczęła ewoluować. Sekretarz skarbu coraz częściej akcentował w rozmowach z Chińczykami to, co stanie się po zwycięstwie opozycyjnych Republikanów w wyborach do Kongresu. Rysował sytuację jak z amerykańskich filmów sensacyjnych z rozsądnym Obamą w roli dobrego policjanta i złym republikańskim gliną, który po odbiciu Kongresu natychmiast obłoży chińskie towary eksportowe zaporowymi cłami. Z ostatnich wypowiedzi Geithnera można wnioskować, że postanowił trzymać się tej nadziei do końca. – Część władz w Pekinie rozumie, że tylko współpraca może zawrócić nas z drogi konfrontacji – ogłosił w czasie ostatniej podróży do Azji. Czy ta ocena jest prawdziwa, pokaże najbliższe spotkanie G20.

>>> Polecamy: Wróblewski: Ekonomiczny analfabetyzm administracji Obamy

Dokonać niemożliwego

Brak sukcesów w wojnie o juana bez wątpienia nie podbuduje pozycji sekretarza skarbu. Gdyby to zależało od amerykańskich mediów, Geithner już dawno straciłby robotę. Krytykowano go już na przykład za tzw. drugą transzę bankowego bailoutu zapoczątkowanego przez republikańską administrację Busha. To właśnie resort Geithnera decydował o rozdzieleniu 350 mld dol. pomocy dla banków w 2009 roku. Dla parlamentarnej i publicystycznej lewicy ten zawodowy urzędnik, który przed ministrowaniem pracował np. w administracji Clintona, MFW i szefował nowojorskiemu oddziałowi banku centralnego USA, jest czołowym reakcjonistą w drużynie Obamy: zarzucano mu, że namówił prezydenta do utrącania co bardziej radykalnych zapisów ustawy o reformie Wall Street.
Miano mu też za złe, że dopuścił do tego, by wyratowany za publiczne pieniądze koncern AIG wypłacił swoim menedżerom w samym środku kryzysu sowite premie. Z kolei dla Republikanów był tylko i wyłącznie przedstawicielem gospodarczo niekompetentnego cyrku Baracka Obamy. Wygląda więc na to, że dla Geithnera jedynym sposobem na wejście do historii jest przełom w negocjacjach z Chinami. Na to jednak liczyć na razie równie trudno co na powrót Obamy do roli mesjasza Ameryki.
ikona lupy />
Timothy Geithner ma małe szanse na odniesienie sukcesu Fot. Bloomberg / DGP