Ratowanie banków przez zadłużanie finansów publicznych skończyło się spektakularną klapą. Z kryzysu 2008 r. wpadliśmy w kryzys roku 2010. Kłopoty pojedynczych instytucji finansowych przeniosły się na problemy całych kontynentów. Ciekawe, jak mocno rzeczywistość musi uderzyć, żeby ostatecznie pogrzebała wszystkie te wymyślne modele sterowanej gospodarki? Widać mocniej niż trzęsienie ziemi, tsunami i wybuch elektrowni atomowych jednocześnie. W dzień po japońskiej tragedii odezwał się architekt historycznego programu stymulacyjnego prezydenta Baracka Obamy, Larry Summers. W rozmowie w CNBC ogłosił, że kataklizm jest szansą na wydobycie Japonii z 16-letniej stagnacji. Zastrzyk 180 miliardów dolarów ma, zdaniem Summersa, nie tylko pomóc w odbudowie domów, portów i fabryk, ale też PKB trzeciej na świecie gospodarki. „A jak ruszy Japonia, to za nią cały świat” – oznajmił. Nic, tylko Bóg nam zesłał katastrofę, żeby dokończyć dzieło Obamy.
Koncept sam w sobie nie jest nowy. Wielcy myśliciele, zaczynając od Johna Maynarda Keynesa, dowodzili, że wszystko, co ożywia gospodarkę, choćby na miesiąc, dwa, ale zapewnia miejsca pracy, jest zbawieniem. W „Ogólnej teorii zatrudnienia, procentu i pieniądza” czytamy: „Budowa starożytnych piramid, trzęsienia ziemi, a nawet wojny mogą prowadzić do bogacenia się społeczeństw”. Keynes pisał to w 1936 r. i nie wiedział tego, co dziś wiemy o II wojnie światowej. Ale wystarczyło 70 lat od tamtych wydarzeń, by Paul Krugman, współczesny ekonomista i laureat Nagrody Nobla, dowodził, iż wojenne zniszczenia były dobre dla ekonomii. Ba, ciepło wyrażał się nawet o gospodarczych konsekwencjach ataku terrorystycznego na World Trade Center 11 września 2001 r.
Tragedia na mniejszą skalę, ale niektórzy pewnie pamiętają jeszcze rozważania niektórych polityków i dyskusję na łamach gazet na temat ożywczych skutków, jakie będzie miało przeznaczenie pieniędzy na odbudowę i pomoc dla powodzian. Nikomu nie radzę powtarzać dziś tego w rejonach Bogatyni, najbardziej dotkniętej zeszłoroczną klęską. Ani też w towarzystwie rodziców sześciolatków, którzy poślą dzieci do nieprzygotowanych na ich przyjęcie szkół, bo część środków poszła na powodzian. Te współczesne piramidy ekonomiczne wyrastają przy okazji każdego kryzysu. I tylko zawodność ludzkiej pamięci oraz powierzchowność mediów powodują, że później nie wracamy już do nich, by zweryfikować popularną teorię.
170 lat temu podjął się tego francuski ekonomista Frederic Bastiat. Wydawało się wtedy, że rozwiał wszystkie wątpliwości co do tego, że nawet spory zastrzyk pieniędzy i mobilizacja społeczna w obliczu katastrofy nie owocują większym dobrobytem i nowymi miejscami pracy. „Czy widzieliście kiedyś wściekłość sklepikarza, kiedy jego nieuważny syn wybije szybę?” – pisał Bastiat. Opowieść o właścicielu sklepu i wstawianiu nowej szyby jest jedną z najważniejszych prawd ekonomicznych. Sklepikarz zmuszony był zapłacić sześć franków szklarzowi za wprawienie nowej szyby. Szklarz cieszy się z transakcji. Błogosławi nieuważnego syna sklepikarza i, jakby się mogło wydawać, gospodarka zaczyna się kręcić. „Zatrzymajcie się w tym miejscu – pisał Bastiat. – Teoria jest prawdziwa tylko wtedy, jeżeli nie bierze pod uwagę tego, czego nie widać gołym okiem”. Dalej okazuje się, że pieniądze, które sklepikarz musi wydać na wymianę szyby, miał odłożone na zakup butów. Szewc, a może księgarz, od którego miał kupić nową książkę, tych pieniędzy już nie dostanie. Suma zdarzeń i przepływu gotówki pozostaje ujemna. Pieniądze zostały stracone. Nawet jeżeli zbieg okoliczności dał pracę szklarzowi, nie zarobi on w przyszłości na oknach do nowego domu szewca, którego nie będzie stać na inwestycje, bo nie dostał pieniędzy od sklepikarza.
Reklama
Zanim 180 miliardów dolarów zostanie wpompowanych w odbudowę japońskich miast, setki miliardów musiały zostać stracone. Kraj nie wyjdzie z kryzysu bogatszy. Odbudowa nie tylko pochłonie rezerwy finansowe, dodatkowo zadłuży budżet, ale też roztrwoni ludzką energię, która w normalnych warunkach wykorzystana byłaby na budowanie nowych samochodów, zagraniczne inwestycje i nowe wynalazki.
Miliony wybitych szyb wstawianych za pieniądze, których nie dostaną setki tysięcy szewców czy księgarzy. Środki wpompowane przez irlandzki czy amerykański rząd w ratowanie prywatnych banków nie poszły na szkoły, drogi, służbę zdrowia. Nie były żadnym stymulatorem, a jedynie kosztem kryzysu powiększonym o odsetki, jakie podatnicy będą teraz latami płacić innym, a czasem tym samym bankom, które otrzymały od nich pomoc.
Pieniądze przelane z prywatnych kont emerytalnych na konto ZUS nie poprawią warunków życia emerytom. Dobrobyt jest związany w większym stopniu ze stanem gospodarki niż z tym, z jakiego konta są wypłacane nasze oszczędności. Zależy od zdrowego rynku kapitałowego, od funduszy inwestujących na giełdzie, które będą dawały pieniądze na nowe inwestycje w miejsca pracy. Pieniądze z ZUS, które pójdą na finansowanie strat wynikających z wieloletnich szkód poczynionych przez nieuważnych – jak syn sklepikarza – polityków, zostaną zmarnowane. Pieniądze na pokrycie straty, jaką jest np. energia i kapitał ludzki kobiety, która w wieku 55 lat obowiązkowo przechodzi w ramach KRUS na emeryturę, nie poprawią życia emerytów, bo cały kraj będzie uboższy.
Przenosząc historię Bastiata na polski grunt, to tak jakby ktoś dzień w dzień rozbijał szybę w sklepie, a sklepikarz połowę oszczędności, zamiast przelewać na prywatne konto, wydawał u szklarza. Pieniądz się kręci, ale jak napisałby XIX-wieczny myśliciel: „Zatrzymajcie się w tym miejscu”. Wasza teoria jest prawdziwa tylko w pozorach. A tak naprawdę patrzycie na miliony zbitych szyb czy – jak ktoś woli – współczesne piramidy ekonomicznego absurdu.