Na pokładzie było 12 Polaków - pasażerów i członków załogi. Wszyscy są cali i zdrowi, niektórzy powrócili już do swych domów.

W rejsie po Morzu Śródziemnym uczestniczyli obywatele 62 państw.

Kiedy w czasie uroczystej kolacji statek po gwałtownym uderzeniu o skały bardzo się przechylił i zaczął raptownie nabierać wody, ludzie w panice i w panującym wszędzie chaosie skakali do wody, nie czekając na zejście do szalup ratunkowych.

W drugiej dobie po wypadku "włoskiego Titanica", jak nazywany jest luksusowy wycieczkowiec "Costa Concordia", we wraku znaleziono ciała dwóch starszych mężczyzn - Hiszpana i Włocha. Zginęli w pobliżu miejsca, gdzie gromadzili się ewakuowani ludzie.

Reklama

Ratownicy zdołali w niedzielę wyprowadzić z wraku leżącego statku trzy ocalałe osoby - małżeństwo Koreańczyków będących w podróży poślubnej i szefa obsługi pokładowej, narodowości włoskiej. Młodzi Koreańczycy po badaniach opuścili szpital. Powiedzieli, że w piątkowy wieczór nie słyszeli żadnego alarmu ani komunikatów o ewakuacji. "Podszedł do nas ktoś i powiedział coś po włosku, czego nie zrozumieliśmy" - mówili w Rzymie.

Trzecią ocaloną osobą jest szef obsługi pokładowej Manrico Giampetroni, którego media nazwały bohaterem. Podczas ewakuacji pomagał pasażerom schodzić do szalup ratunkowych. Następnie zszedł na jeden z dolnych poziomów, by sprawdzić, czy są tam jeszcze ludzie. Wtedy poślizgnął się i złamał nogę. Nie mógł więc o własnych siłach opuścić statku. Wzywał pomocy tak długo, aż usłyszeli go ratownicy, przeczesujący statek w poszukiwaniu żywych ludzi.

"Cały czas wierzyłem, że nadejdzie ratunek, przeżyłem 36 godzin koszmaru" - powiedział.

Z wraku nie dochodzą już żadne odgłosy. Nie wiadomo, czy są tam jeszcze ludzie, którzy mogli ocaleć.

W sobotę wieczorem na wniosek prokuratury aresztowano kapitana statku 52-letniego Francesco Schettino.

Wśród stawianych mu zarzutów jest - oprócz nieumyślnego spowodowania śmierci - porzucenie statku w chwili, gdy było na nim jeszcze wielu ludzi. Prokurator Francesco Verusio wyraził przekonanie, że to zły manewr doprowadził do tragedii.

Kapitan "bardzo niezręcznie zbliżył się do wyspy Giglio; statek uderzył o skałę, która wbiła się w lewy bok, wskutek czego przechylił się i nabrał mnóstwo wody w ciągu dwóch-trzech minut" - powiedział prokurator.

Prowadzący dochodzenie badają także hipotezę, że kapitan obrał specjalnie kurs w kierunku pięknie oświetlonej wyspy, by pokazać ją uczestnikom rejsu i pozdrowić syreną mieszkańców. O takim zwyczaju przypomniał tamtejszy burmistrz. "Wiele statków podpływa do Giglio, by syreną okrętową pozdrowić mieszkańców. Ale tym razem źle to się skończyło" - przyznał.

"Jeśli to prawda, to byłaby niewybaczalna lekkomyślność" - stwierdził prokurator.

Obrońca kapitana, osadzonego w areszcie śledczym więzienia w Grosseto, oświadczył zaś, że jego klient uratował setki osób. Argumentował, że skały, na które wpadł wycieczkowy olbrzym, nie były zaznaczone na mapie.

Ale tę linie obrony kwestionują wszyscy, zauważając, że skały są powszechnie znane nie tylko miejscowej ludności. Za karygodną prokuratura uważa postawę kapitana, który zszedł z pokładu po północy, podczas gdy ostatni pasażerowie zostali ewakuowani około godziny 6 nad ranem w sobotę.

Agencja Ansa podała, powołując się na wiarygodne źródła, że kapitan został kilkakrotnie poproszony przez Straż Przybrzeżną o powrót na pokład, gdy trwała tam jeszcze ewakuacja, ale nie posłuchał tych apeli.

Jeśli informacja ta potwierdzi się, podkreślają obserwatorzy, będzie to dodatkowa okoliczność obciążająca dla kapitana.

Ponadto ustalono, że "Costa Concordia" nie nadała ani razu SOS. Statek prosił natomiast jedną z jednostek Gwardii Finansowej, by zechciała go holować, gdyż ma "awarię techniczną".

"To tak, jakby prosić mrówkę, by przesunęła słonia" - ocenił jeden z oficerów Gwardii Finansowej.

Minister obrony Włoch admirał Giampaolo Di Paola oświadczył, odnosząc się do przyczyn wypadku: "To był ogromny błąd ludzki, który miał tragiczne konsekwencje".