Ta opowieść może być pouczająca dla wszystkich, którzy buntują się przeciwko rodzicom. Bo gdyby Joe McClure nie słuchał się ojca, dziś klepałby biedę. A tak jest właścicielem firmy – fakt, że jeszcze niezbyt dużej, lecz mającej już na tyle silne fundamenty, że spokojnie oraz dostatnio może żyć z wypracowanych zysków. A to wszystko dzięki temu, że w rodzinnym domu wpojono mu szacunek do ciężkiej pracy i... pikli.
Senior rodu McClure’ów latem każdego roku zmuszał dwójkę synów do częstego wstawania przed brzaskiem i jechania wraz z nim na targ. Tam wspólnie kupowali ogromne ilości ogórków, koperku, czosnku, innych warzyw oraz przypraw – chłopcy byli mu potrzebni do przenoszenia sprawunków. Potem, po powrocie do domu również razem przez długie godziny robili pikle. Dla siebie zapasy na zimę oraz jako prezenty dla znajomych. – Często ojciec kupował tak dużo warzyw, że ich marynowanie zajmowało nawet 16 godzin – wspomina Joe. Dziś ze szczerym uśmiechem, ale można sobie wyobrazić, że gdy był dzieckiem, nie był zadowolony z takiego obrotu sytuacji, bo przecież nie tak miały wyglądać wakacje.
Teraz oczywiście jest, bo jego firma produkująca pikle, McClure’s Pickles, powoli podbija amerykański rynek. W 2009 roku, trzy lata po wystartowaniu, osiągnęła 390 tys. dol. przychodu, rok później ponad dwa razy więcej, w ubiegłym blisko 1,5 mln dol. Nie są to oszałamiające sumy przy wszelkiego rodzaju internetowych start-upach, ale w tym momencie warto sobie zdać sprawę z tego, że żywot większości gwiazd sieci nie przekracza pięciu lat. A najczęściej trwa trzy. – Tajemnica naszego sukcesu? Postawiliśmy na jakość i korzystamy z przepisu naszej babci Lali. To wszystko – mówi Joe. Nie chce zdradzić szczegółów recepty, ale ci, którzy skosztowali pikli wyprodukowanych przez McClure’s Pickles, mówią jedno: są pikantne.
Jak się to stało, że urodzony w Detroit Joe McClure – chłopak z ambicjami– postanowił rozkręcić piklowy biznes? Nieoczekiwanie odkrył, że posiadanie wyższego wykształcenia wcale mu nie zagwarantuje życiowego sukcesu. Na szczęście dla siebie na tyle wcześnie, że nie stracił wiele cennego czasu na intensywne studiowanie fizjologii na Wayne State University w Michigan.
Reklama
Podczas letniej przerwy na pierwszym roku studiów wpadł do rodziny w Detroit, a przy okazji spotkał się z bratem. Dla zabawy postanowili odrodzić rodzinną tradycję robienia pikli, która zaniknęła wraz ze starzeniem się ojca. Tak jak dawniej pojechali na targ i tak jak dawniej prosto od farmerów kupili warzywa, a potem zrobili kilkadziesiąt słoików marynat. – I wówczas naszła mnie taka nieśmiała myśl, że skoro dobrze się przy tym z Bobem bawimy, że skoro nasze pikle są w gruncie rzeczy smaczne, to dlaczego by nie rozpocząć ich produkcji – opowiada Joe. Brat nie miał nic przeciwko temu, bo u niego też się nie przelewało. Chciał został aktorem, w poszukiwaniu pracy przeniósł się nawet do Nowego Jorku, ale nikt nie był zainteresowany odkryciem jego talentu.
Od słowa do słowa postanowili działać. Choć nie mieli większego pojęcia o marketingu, to wiedzieli, że najpierw muszą zbadać rynek: czy będzie zapotrzebowanie na ich produkty i czy pikle robione według babcinego przepisu urzekną podniebienia innych? Jeden i drugi wzięli ze sobą słoiki pełne marynat: Joe próbował nawiązać kontakty handlowe w Michigan, a Bob w Nowym Jorku. Odwiedzali niewielkie sklepy i wpadali do pubów, w których zostawiali po słoiku. I czekali na odzew.
Ten przyszedł nadspodziewanie szybko. – Kupującym smakowały nasze produkty, więc właściciele restauracyjek oraz sklepów zaczęli dzwonić do nas z kolejnymi zamówieniami. To było niesamowite. Długo nie mogłem uwierzyć w to, że coś tak zwykłego, jak robienie pikli, może zacząć przynosić profity. A my przecież nie mieliśmy żadnych zapasów. Trzeba więc było podjąć odważną decyzję, że wchodzimy w biznes, zanim potencjalni klienci się od nas odwrócą – opowiada Joe.
Pierwszą halą produkcyjną była kuchnia w ich rodzinnym domu. Szybko jednak się okazało, że jest w niej zbyt mało miejsca, by sprostać zamówieniom. Zdecydowali się na wydzierżawienie części pomieszczeń w jednej z fabryk w Detroit – zrobili to pod zastaw domu, bo nie mieli już żadnych oszczędności. – Wcześniej wszystkie potrzebne nam urządzenia kupiliśmy na eBayu. Przyjaciel Boba zaprojektował nam etykietę, inny przygotował stronę internetową. Na wszystko mieliśmy zaledwie 50 tys. dol. wolnej gotówki – mówi Joe. Mimo tych chałupniczych warunków udało się uruchomić produkcję pikli. Gdy fabryka zaczęła pracować pełną parą, wytwarzała ok. 800 – 900 słoików. Ale jak się okazało, to wciąż było za mało.
Po sześciu latach działalności firma zatrudnia 23 osoby i – mimo gospodarczej zapaści w kraju – planuje zatrudnić siedem kolejnych. Bracia McClure’owie na początku roku rozważali również przeniesienie spółki do nowej większej siedziby. – Mamy coraz więcej zamówień, więc bardzo poważnie zastanawiamy się nad zwiększeniem produkcji. To dla nas prawdziwa szansa na mocne wejście na krajowy rynek – mówił niedawno Joe. Zastrzegał jednak od razu, że zdaje sobie z niebezpieczeństwa, jakie ta nowa sytuacja ze sobą niesie: większa produkcja z reguły oznacza utratę jakości, bo nie da się jej utrzymać, jeśli z taśmy zamiast 900 słoików z marynatami dziennie będzie zjeżdżało kilka tysięcy.
Pokusa zmierzenia się z nowym wyzwaniem oraz zarobienia znacząco większych pieniędzy przeważyła. Z ostatnich informacji wynika, że McClure’s Pickles znalazło już siedzibę dla nowej fabryki, w której będzie mogło nawet trzykrotnie zwiększyć dzienną produkcję. Przy tym obaj bracia stale zapewniają, że postarają się nie zawieść zaufania (i smaku) klientów. Czy im się to uda, będzie można się przekonać za kilkanaście miesięcy.
Na razie dobrym symptomem jest to, że demiurg całego przedsięwzięcia, Joe, wciąż mu się całkowicie poświęca. – Nachodzi mnie czasem myśl, by jednak ukończyć studia. Ale na razie nic z tego. Pikle są teraz najważniejsze, nauka może poczekać – mówi.
ikona lupy />
JOE MCCLURE, założył z bratem rodzinną firmę McClure’s Pickles, która coraz lepiej daje sobie radę na rynku materiały prasowe / DGP