Wypowiedzi ekonomistów i polityków sugerują, że gdy w unijne progi zawita ożywienie i słupki PKB podskoczą, widoki na rynku pracy odmienią się, firmy zaczną inwestować, a państwom lżej będzie się oddłużać. Może nie od razu, ale jak tylko usychającą od kryzysu Europę zrosi kojący deszcz wzrostu PKB, prędzej czy później czeka nas życie w bujnym dobrobycie.
Trzymam kciuki za ten scenariusz, ale równolegle podsuwam też kilka pytań do przemyślenia. Skąd i kiedy wzrost miałby właściwie nadejść? Czy będzie trwały? Nie trzeba być ekonomistą, by wiedzieć, że gospodarka się kręci, gdy ludzie mają pracę i zarabiają pieniądze, a potem wydają je w sklepach. Słowem, zdrowy system tworzący wzrost PKB wymaga silnego popytu.
Europę nękają jednak trudności, których nie usunie ani z dnia na dzień, ani pewnie nawet z dekady na dekadę. Jedną z głównych podpór gospodarki są zakupy osób młodych, bo to one mają najwięcej potrzeb, choćby związanych z usamodzielnieniem się czy założeniem rodziny. Tyle że dziś bezrobocie młodzieży w wielu krajach UE bije rekordy, a bez pracy nie ma dochodów i zakupów.
Wszystko to dzieje się w chwili, gdy społeczeństwa europejskie się starzeją. Z biegiem lat osoby pracujące będą musiały oddawać coraz większą część pensji na utrzymanie starszych, co znowu ograniczy ich konsumpcję. Z kolei coraz liczniejsi emeryci będą otrzymywać skromne świadczenia, za które też niewiele kupią. Sytuacji nie podreperują wydatki rządowe, bo zadłużone kraje prędzej zaczną ciąć wydatki, niż je zwiększać. Kto wobec tego będzie nakręcał popyt w Europie? Jak duży potencjał do wzrostu ma dziś faktycznie UE?
Reklama
Podobne pytania dotyczą nas wszystkich, bo nikt nie ucieknie przed ewentualnymi skutkami zastoju gospodarki unijnej: ani żadna grupa społeczna w obrębie poszczególnych państw, ani żaden kraj członkowski w łonie UE. Jeśli choćby w jednym regionie Europy nasili się kryzys, odczują to inne. Pomyślmy o Cyprze, którego gospodarka reprezentuje nieco ponad 1 promil unijnego PKB, a mimo to już sama groźba jego bankructwa rozpętała tsunami obaw o losy strefy euro.
Europejskiej gospodarce zaszkodzić mogą jednak nie tylko kłopoty z popytem. Mija już piąty rok od plajty banku Lehman Brothers, zdarzenia uważanego za symboliczny początek kryzysu, a system finansowy UE wciąż pełen jest instytucji zbyt dużych, by upaść. Państwo w dalszym ciągu pomaga bankom – ostatnio w Holandii i we Włoszech. Projekt unii bankowej jest w powijakach i najpewniej minie jeszcze kilka lat, zanim zacznie działać.
Osobną kwestię stanowi przy tym rozmiar globalnego sektora finansowego. Sam tylko rynek instrumentów pochodnych przerósł wielokrotnie realną gospodarkę. Co więcej, ocean pieniędzy wpompowany przez banki centralne w sektor finansowy pomógł w ostatnich latach przywrócić rynkom stabilność, ale z różnych względów nie przekłada się już tak bardzo na akcję kredytową. Banki tylko w ograniczonym stopniu udzielają pożyczek na inwestycje tworzące nowe miejsca pracy. Większość kapitału zatrzymała się w rezerwuarze sektora finansowego.
Można zatem spytać, czy obecna hossa na światowych giełdach wynika z coraz lepszej kondycji poszczególnych gospodarek, czy też napędzana jest gotówką, z którą instytucje finansowe nie wiedzą, co zrobić. Innymi słowy, czy na naszych oczach nie pęcznieje przypadkiem kolejna bańka spekulacyjna? A jeśli tak, to co się stanie, gdy pęknie?
Przez dekady wzrost PKB w Europie był oczywistością i teraz też ożywienie może zdawać się tylko kwestią czasu. Ostatnio często słychać, że sytuacja w gospodarce stabilizuje się, a odbicie koniunktury nadejdzie lada kwartał.
Pamiętajmy jednak, że fundamentem trwałego wzrostu PKB są takie czynniki, jak nowoczesna produkcja przemysłowa i rolna (czytaj: konkretna, namacalna produkcja), eksport, inwestycje w firmach, zakupy obywateli, otwarte perspektywy młodzieży, dobrobyt klasy średniej oraz usługi, które rzeczywiście służą ludziom i gospodarce. Wspomnijmy też stare cnoty kapitalizmu: oszczędność, przedsiębiorczość, uczciwą pracę i myślenie długofalowe.
Dziś słyszymy, że starzejąca się Europa potrzebuje więcej dzieci, ale czy wołanie o więcej urodzeń jest logiczne, gdy potencjał i energia co czwartego młodego Europejczyka leżą odłogiem? Chcemy wzrostu produkcji mierzonej PKB, ale co w zasadzie wytwarzamy? Chwalimy mały biznes i solidną pracę, ale równolegle na oczach obywateli potok publicznych pieniędzy ratuje od ruiny finansowych kolosów, których standardy etyczne raczej nie budzą powszechnego poklasku.
Piszę o tym, by przypomnieć, że wzrost PKB to pochodna zdrowia systemu ekonomicznego i społecznego, a nie balsam i puder na jego wszystkie bolączki. Czy nie łakniemy wzrostu gospodarczego tak bardzo, że zapomnieliśmy już o tym, z czego on wynika?