O tym, jak imigranci zbudowali potęgę dawnej Polski, a biedny, słabo zaludniony kraj bez miast, kupców i rzemieślników zaczął coś znaczyć w Europie.
Wkrótce pod obrady Rady Ministrów trafi projekt ustawy o cudzoziemcach, bo zgodnie z unijnymi dyrektywami Polska musi do końca 2013 r. uporządkować prawodawstwo w tej dziedzinie. Nic nie wskazuje na to, aby narzuconą przez Unię konieczność rząd chciał przekuć w atut służący przyszłości Polski. Zrządzeniem losu po raz pierwszy od kilkuset lat Rzeczpospolita miałaby tu szansę na sukces. Zadłużone i bankrutujące kraje południa Europy jeszcze długo nie odzyskają stabilności. Podobnie rzecz się ma z państwami na wschód od Bugu. Na razie przybysze z Hiszpanii, Portugalii, Włoch czy Grecji zaglądają do Polski na chwilę, rzadko widząc tu przyszłość dla siebie. Ukraińcy i Białorusini pewnie by widzieli, lecz restrykcyjne przepisy imigracyjne nie dają im takiej możliwości. W Warszawie zapomniano, jak niegdyś potęgę i bogactwo Rzeczypospolitej zbudowali imigranci. Ale o to, żeby chcieli się osiedlić w dalekim i dzikim kraju, musieli zadbać przywódcy potrafiący tworzyć dalekosiężne plany oraz troszczący się o przyszłość państwa.

W spadku po Niemcach

Jak sprawić, żeby biedny, słabo zaludniony kraj, bez miast, kupców i rzemieślników zaczął coś znaczyć w Europie? Recepta okazała się prosta – należało sprowadzić Niemców. Co przynieśli z sobą, łatwo odgadnąć, gdy określi się pochodzenie powszechnie dziś używanych wyrazów. Z języka niemieckiego Polacy przejęli m.in. słowa: gmina, ratusz, burmistrz, bruk, rynsztok, rynek, jarmark, weksel i wiele innych opisujących ważne zdobycze cywilizacji. Początki wzajemnych kontaktów nie były łatwe. Niemcy widzieli w swoich wschodnich sąsiadach dzikusów niezdolnych do stworzenia solidnego państwa. Około roku tysięcznego biskup Merseburgu Thietmar w swojej kronice nieco ironicznie współczuł Bolesławowi Chrobremu, że: „Lud jego wymaga pilnowania na podobieństwo bydła i bata na podobieństwo upartego osła”. Polska wydawała się wówczas łatwym terenem do podbojów. Jednak do XII wieku żaden niemiecki sukces militarny nie okazał się trwały, a potem cesarstwo rozpadło się na liczne skłócone z sobą księstwa i marchie. Wówczas dawna granica polsko-niemiecka stała się wzorcową granicą pokoju, a nawet szorstkiej przyjaźni (i to na sześć stuleci!).
Pierwszy na pomysł, że imigranci z Niemiec mogą się okazać pożyteczni, wpadł tuż po 1163 r. władca Śląska Bolesław Wysoki. Aby choć marzyć o zjednoczeniu rozbitej na dzielnice Polski pod swoim berłem, książę musiał posiadać bogate państwo i silną armię. Tymczasem według tego, co zapisali cystersi z klasztoru w Lubiążu w swojej kronice, mieszkańcy Śląska nie mieli „ani soli, ani żelaza, ani monet, ani kruszcu, ani dobrej odzieży, ależ nawet ani obuwia”. Trudno było więc założyć, że zapłacą wysokie podatki. Bolesław Wysoki sprowadził więc pierwszych osadników z Niemiec, ale prawdziwą akcję ściągania na Śląsk imigrantów rozwinął jego syn Henryk Brodaty. Chłopom i rzemieślnikom z Turyngii, Miśni i Łużyc oferował ziemię na własność oraz przywileje nazywane prawem niemieckim (lub magdeburskim). Osadnikom książę gwarantował daleko idącą samorządność, ulgi podatkowe oraz określał jasny zakres powinności, jakie mieli wobec udzielającego im gościny państwa i panującego.
Reklama
Wieści, że na Śląsku można się wzbogacić dużo łatwiej niż w ojczyźnie, sprawiły, że do Polski ściągali nie tylko emigranci z całych Niemiec, ale nawet z Walonii. Przybysze budowali pierwsze kopalnie złota, srebra i innych metali, poczynając od tej powstałej w 1211 r. w Złotoryi. W ciągu zaledwie jednego pokolenia Śląsk z najbiedniejszej dzielnicy Polski stał się najbogatszą i badacze średniowiecza dziś nazywają to wydarzenie „śląskim cudem gospodarczym”. Nic dziwnego, że imigrantów z otwartymi ramionami zaczęli przyjmować także władcy z innych dzielnic. Jak wielu osadników przybyło na Wschód, najlepiej świadczy fakt, że w XIII wieku założono na prawie niemieckim w Polsce aż 230 miast. Po tym jak Mongołowie zniszczyli Kraków, książę Bolesław V Wstydliwy zdecydował się nawet odbudować gród Kraka według śląskich wzorców. Nowe miasto powstało na prawie niemieckim, a lokowaniem osadników i odbudową kierowali trzej sprowadzeni z Wrocławia wójtowie: Gredko Stilwójt, Dytmar Wolk i Jakub z Nysy.
Przez następne stulecie większość mieszkańców stolicy Polski stanowili Niemcy. W momencie słabnięcia władzy książęcej stanowiło to spory kłopot, jak w 1311 r., kiedy niemiecki wójt Krakowa Albert zorganizował bunt, aby obalić Władysława Łokietka i oddać miasto królowi Czech Janowi Luksemburskiemu. Jednak Łokietek poradził sobie z rebeliantami. Podobnie umiał stawić czoła innym niebezpiecznym osadnikom, mającym niemieckim korzenie, a mianowicie Krzyżakom. Przy licznych szkodach, jakie Polsce uczynił Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny, jego pojawianie się miało tę bezcenną zaletę, że wobec groźby podboju dzielnicowi władcy okazali dużo więcej chęci, by jednoczyć kraj, a w dodatku mieli od kogo pobrać naukę, jak w nowoczesny sposób prowadzić wojny.
Na prawie niemieckim ulokowano w Polsce ok. 500 miast. Z czasem zastosowanie tej reguły przestało oznaczać, iż budowali je imigranci z Niemiec. Korzystano jedynie ze sprawdzonych wzorców. Takie same samorządowe przywileje otrzymywali Polacy i przybysze z innych krajów. Choć jeszcze w 1565 r. papieski nuncjusz Fulwiusz Ruggieri w sprawozdaniu przesłanym do Rzymu opisywał: „Polacy w większości korzystają z pracy rzemieślników niemieckich, których tylu do nich napłynęło, że w wielu miejscach nie usłyszysz innego języka tylko niemiecki i wszystkie narzędzia mają nazwy niemieckie”. Następowała jednak wówczas szybka asymilacja potomków imigrantów. W XV wieku z kościołów poznikały kazania w języku niemieckim, obrady w ratuszach prowadzono już po polsku, a obcobrzmiące nazwiska masowo zmieniano na ich słowiańskie wersje lub po prostu dodawano końcówkę „ski”.

Żyd się opłacał

Nieco inaczej rzecz się miała z Żydami, którzy zaczęli przybywać do Polski niemal w tym samym czasie co Niemcy. Pierwsi osadnicy z tej nacji zjawili się we Wrocławiu około 1200 r. Przy czym na Wschodzie szukali oni bezpiecznego schronienia przed coraz brutalniejszymi prześladowaniami, jakie ich spotykały. Niewiele później Żydów wygnała ze swego terytorium Anglia. W kolejnych stuleciach uczyniły podobnie Hiszpania, Portugalia i wiele księstw niemieckich. W innych krajach zamykano Żydów w miastach za murami gett i nakazywano nosić stroje lub znaki odróżniające ich od chrześcijan. Na tym tle Polska jawiła się niemal jak biblijna ziemia obiecana.
Chcąc przyciągnąć emigrantów, w 1264 r. władający Wielkopolską Bolesław Pobożny wydał statut kaliski, gwarantujący żydowskim osadnikom opiekę, swobodę wyznaniową, samorządność, a nawet prawo do udzielania oprocentowanych kredytów (Kościół zabraniał tego chrześcijanom).
Dostrzegający możliwe korzyści król Kazimierz Wielki w 1334 r., zaraz po objęciu tronu, zdecydował o rozszerzeniu statutu kaliskiego na całą Polskę. W efekcie do kraju w krótkim czasie przybyło ok. 18 tys. osadników wyznania mojżeszowego.
Król potrafił docenić umiejętności najzdolniejszych. Jednym z jego najbliższych współpracowników został niejaki Lewko. O żydowskim bankierze stało się w Krakowie głośno, gdy dzięki zręcznym pociągnięciom finansowym stał się właścicielem wielu domów. Pożyczając od niego gotówkę, król miał środki na prowadzenie skutecznej polityki, a w ramach zwrotu należności mianował Lewkę w 1368 r. żupnikiem zarządzającym kopalnią soli w Wieliczce oraz oddał mu w dzierżawę królewską mennicę. Pomnożył tym fortunę finansisty, ale jednocześnie uzyskał skokowy wzrost wpływów do skarbca. W końcu żydowski bankier przejął nawet funkcję poborcy podatków. Swoją pracę wykonywał z tak wielkim zaangażowaniem, iż otaczała go powszechna nienawiść i wielokrotnie oskarżono Lewka o czary. Mimo to Kazimierz Wielki zawsze stawał w obronie swojego finansowego cudotwórcy. Po śmierci ostatniego z Piastów pożyczki u Lewka zaciągali: król Ludwik Węgierski, królowa Jadwiga oraz Władysław Jagiełło. Jednak zaraz po śmierci bankiera w 1395 r. rada miejska Krakowa uchwaliła wysiedlenie Żydów do nieodległego Kazimierza. Na bardziej brutalne antyżydowskie ekscesy nie pozwolili kolejni władcy.
Doszło do tego, że gdy na Zachodzie pogromy były codziennością, w Polsce król Zygmunt Stary wydał dekret zabraniający „tumultów antyżydowskich” oraz zwolnił osoby wyznania mojżeszowego z obowiązku noszenia wyróżniających ich strojów. Jego syn Zygmunt August w 1565 r. zakazał przeprowadzania przed sądami procesów o mordy rytualne i zbezczeszczenie hostii. Na koniec w 1580 r. decyzją Stefana Batorego powstał Sejm Czterech Ziemstw, będący najwyższym organem samorządu żydowskiego w Rzeczypospolitej. To on zajmował się zbieraniem podatków dla króla, dbaniem o przestrzeganie prawa oraz reprezentował interesy całej społeczności przed monarchą i Sejmem Rzeczypospolitej. Niespotykana nigdzie indziej w ówczesnej Europie tolerancja wobec Żydów nie wynikała raczej z humanitarnej natury kolejnych władców, lecz była owocem finansowej kalkulacji. Każdorazowe nałożenie podatków na szlachtę wymagało zgody Sejmu, natomiast poddani wyznania mojżeszowego płacili bez szemrania. Poza tym starozakonni kupcy utrzymywali kontakty handlowe z całym światem, zaś finansiści zapewniali monarchom stały dostęp do kredytów.

>>> Czytaj też: Polska wcale nie jest w ekologicznym ogonie Europy

Włoskie specjały

„Handlem bawią się tylko mieszczanie, Żydzi, Ormianie, z cudzoziemców Niemcy i Włosi” – donosił do Watykanu w 1565 r. nuncjusz Fulwiusz Ruggieri. Według jego opisu polska szlachta parała się uprawą zboża i wojaczką, sprawy gospodarcze pozostawiając w obcych rękach. Niemcy nauczyli Polaków, jak budować miasta i nimi zarządzać, Żydzi okazywali się bezcennymi specjalistami od handlu i bankowości. Na niwie kultury i nauki taką rolę spełnili Włosi. Pierwsi zakonnicy, kupcy i rzemieślnicy przybywali z Italii do Polski pod koniec średniowiecza. Najczęściej osiedlali się w Krakowie i szybko polonizowali, zmieniając nawet nazwiska na słowiańskie. I tak np. ród Montelupich stał się Wilczogórskimi.
Najwybitniejsi wywarli ogromny wpływ na to, jak zmieniała się ich nowa ojczyzna. Poeta i myśliciel Buonaccorsi zwany Kalimachem kształcił wszystkich synów króla Kazimierza Jagiellończyka, późniejszych władców Polski: Jana Olbrachta, Aleksandra i Zygmunta Starego. Osiadły w 1501 r. w Krakowie Francesco Fiorentino, architekt i rzeźbiarz, pierwszy renesansowy artysta, jaki pojawił się nad Wisłą, kierował przebudową Zamku Wawelskiego. Wpływ poślubionej przez Zygmunta Starego w 1518 r. Bony Sforzy trudno przecenić. Za jej sprawą pojawili się w Polsce najwyższej klasy artyści i uczeni. Polacy podchodzili do nich długo z dużym dystansem, uważając ich za ludzi układnych, ale fałszywych i chytrych. „Pierwej ci tu tych Włochów nigdy nie bywało: franca (syfilis – red.), piżmo (kosmetyki – red.), sałata z nimi to nastało” – podsumowywał poeta Marcin Bielski.
Jednak i zagranicznym gościom wiele rzeczy było nie w smak. „Polacy bowiem, lubo z dziwną łatwością, kiedy są za granicą, zwyczaje i obyczaje obcych przejmują i do nich się stosują, gdy są u siebie, niełatwo cierpią cudzoziemców i lubią się z ich obcości natrząsać” – skarżył się papieżowi kardynał Francesco Giovanni Commendoni. Wzajemne animozje kulturowe trwały długo. Prawdziwi Sarmaci i po stu latach nie mogli się przyzwyczaić do śródziemnomorskiej kuchni. „Czy ja krowa na głąby? Czy koza na kwiatki?” – narzekał w utworze pt. „Bankiet włoski” w połowie XVII w. Wacław Potocki, skarżąc się czytelnikom, że musiał jeść na przyjęciu: rzodkwie „przetykane chwastem”, zupę z pietruszką, kalafior, szpinak, seler, „parmezan jak papier” i pieczone ostrygi. Jednak „włoszczyzna” – podobnie jak ziemniaki – pozostała w Polsce, wzbogacając miejscową kuchnię. Tak jak przyjęła się architektura, myśl polityczna, poezja, a nawet światowość. W dobie renesansu szlachta nauczyła się od Włochów cenić europejskie obycie, podróże, dobrą edukację i znajomość języków obcych. „Znak człowieka godnego do służby pańskiej jest ten, jeśliże umie języków wiele” – podkreślał w 1597 r. pisarz i teolog Jakub Górski. „Królowi polskiemu trzeba ludzi, którzy by umieli nie tylko po polsku mówić, ale też po łacinie, po niemiecku, po moskiewsku, po tatarsku, po turecku, po wołosku, po hiszpańsku, po włosku” – apelował.

Spóźniony ratunek z Francji

Otwarta na emigrantów Rzeczpospolita w okresie swej świetności stanowiła jedno z najbardziej unikalnych państw w dziejach. Gdy zachodnie kraje pogrążały się w wojnach religijnych, zajmowały paleniem czarownic lub pogromami Żydów, w Polsce potrafiły pokojowo koegzystować obok siebie coraz liczniejsze narodowości. Przybyli ze wschodu Ormianie konkurowani na niwie handlowej z Żydami. Osadzeni w okolicach ujścia Wisły imigranci z Niderlandów osuszyli Żuławy i zajęli się hodowlą bydła. Zbiegli ze Szkocji katolicy znakomicie sprawdzali się jako oficerowie i bankierzy. Osiedleni na Wileńszczyźnie i Białostocczyźnie Tatarzy wiernie służyli Rzeczypospolitej. Dopóki państwo kierowało się pragmatyzmem i tolerancją, wszystko funkcjonowało znakomicie. Symptomatyczne, że upadek wielonarodowego mocarstwa rozpoczął się wraz ze stopniowym odejściem od reguł, które kiedyś stworzyły jego fundamenty. Polska na początku XVIII wieku była już krajem ksenofobicznym, a szlachta wrogo odnosiła się do wszystkiego, co zagraniczne. Nic dziwnego, że emigranci osiedlali się tu rzadko, a gros obcokrajowców stanowili stacjonujący od 1718 r. żołnierze rosyjscy.
Pamięć o dawnej świetności i chęć zreformowania kraju sprawiły, że niespełna rok po wstąpieniu na tron Stanisław August Poniatowski rozpoczął w 1765 r. wielką kampanię propagandową, wzywającą do ponownego otwarcia Rzeczpospolitej na imigrantów. Na jego prośbę ks. Ignacy Krasicki w czasopiśmie „Monitor” opublikował serię artykułów postulujących osiedlanie jak największej ilości obcokrajowców w opustoszałych miastach i wsiach. Wkrótce poparł go książę Adam Kazimierz Czartoryski. W październiku 1765 r. na łamach „Monitora” przyznawał, że: „jeszcze wielu w Polszcze (pisownia oryginalna – red.), którzy cudzoziemców nienawidzą, zwłaszcza ci, których ślepe do dawnych błędów łudzi przywiązanie”, i jak dodawał: „będą woleli niewolnikami swych sąsiadów być co do handlu, niż tak wielu cudzoziemców u siebie cierpieć”. Kampanię wsparł swoją twórczością również Franciszek Bohomolec. Wystawiona w marcu 1766 r. sztuka „Małżeństwo z kalendarza” przedstawiała, jak o rękę nadobnej Elizy Staruszkiewicz starali się szlachetny cudzoziemiec Ernest oraz rozrzutny polski szlachcic Marnotrawski. Akcja propagandowa z czasem zaczęła dawać wyniki. Już w 1768 r. Sejm uchwalił ustawę „Bezpieczeństwo summ cudzoziemców” mającą przyciągać obcokrajowców, chcących zainwestować w Rzeczypospolitej pieniądze. Król starał się też dbać, aby przybywali do Polski ludzi najbardziej wartościowych, według słów konstytucji sejmowej z 1775 r.: „ażeby każdy osiadający w Rzepltey (pisownia oryginalna – red.) był użyteczny oney”.
Niestety zapoczątkowana przez monarchę moda na cudzoziemszczyznę przynosiła w praktyce efekty często wręcz karykaturalne. Poniatowski uwielbiał artystów z Włoch, zapewniając przez lata utrzymanie m.in. malarzom Bacciarellemu i Canalettowi. Poddani woleli wszystko co francuskie. „Dwór, w którym nie było Francuza, uchodził za parafiański” – opisuje Jan St. Bystroń w „Dziejach obyczajów w dawnej Polsce”. Dlatego sprowadzano znad Sekwany nauczycieli tańca, guwernerów, muzyków, sekretarzy i kogo się dało. W efekcie „wielki popyt na prawdziwych Francuzów, jako ozdoby dworu, doprowadzał do tego, iż owi Francuzi, którzy prócz pochodzenia żadnych innych kwalifikacji nie mieli, zajmowali odpowiedzialne stanowiska” – opisywał Bystroń. Miało to taką zaletę, że język francuski stał się obowiązkowy, podobnie jak przebudowa szlacheckich dworków, by choć trochę przypominały paryskie pałace. Wielkiej rewolucji ekonomicznej to jednak nie przyniosło. „Często do Polski przychodzą tylko sami partacze, którzy nigdzie miejsca znaleźć nie mogli, lub owe niespokojne głowy i kłótnicy, którzy się pod rząd dobry gdzieindziej poddać nie chcieli” – oceniał w 1787 r. na łamach „Dziennika Handlowego” Wojciech Bogusławski. Rzeczpospolita nie była już atrakcyjnym miejscem dającym przybyszom większe możliwości kariery niż ich ojczyzny. A rosnący w siłę sąsiedzi robili wszystko, żeby się to już nie zmieniło. Dobra koniunktura na budowę rękami emigrantów regionalnego mocarstwa w tej części Europy zdarza się bowiem raz na kilkaset lat.