No, skandale korupcyjne (kiedy już wybuchają) też jakby bardziej efektowne i szokujące. Gdy lądowałem w Monachium w ubiegły wtorek rano, całe Niemcy gotowały się z powodu medialnych doniesień, że powszechnie uwielbiany prezest Bayernu Monachium (i były piłkarz) Uli Hoeness część swoich milionów schował przed fiskusem w nieodległej Szwajcarii. Sprawa była o tyle smakowita, bo ten sam Hoeness uwielbiał pouczać innych, że w życiu można być uczciwym. I że to w żaden sposób nie przeszkadza w osiągnięciu wielkich sukcesów zawodowych. Hoeness w jednej chwili z bohatera stał się synonimem cwaniaka i dwulicowca. Takiego, co (jak mówią Niemcy) „rozprawia o zaletach źródlanej wody, a potem... popija winem”.

Nie zdążyłem jeszcze dobrze rozpakować swoich rzeczy, gdy bawarskie media przerzuciły się na nowy temat. Okazało się, że potężny szef klubu parlamentarnego CSU w bawarskim Landtagu Georg Schmid przez 23 lata zatrudniał w swoim biurze poselskim własną żonę. Zarabiała bagatela 5,5 tys. euro miesięcznie. Poproszony o wyjaśnienia Schmid w ogóle nie widział problemu. No bo cóż w tym złego. Prawo zakazuje takich praktyk dopiero od roku 2000. A on dał żonie pracę 10 lat wcześniej i dla takich przypadków ustawa przewidziała specjalny wyjątek.

A prawdziwa burza miała się dopiero rozpętać. Bo szybko wyszło na jaw, że model rodzinny stosowany przez biuro poselskie pana Schmida nie jest wyjątkiem, a raczej regułą. Każdy dzień przynosił kolejne nazwiska wpływowych bawarskich polityków, którzy w biurach upychali na koszt podatnika swoje żony, konkubentów, a czasem nawet... małoletnie dzieci. W sumie sprawa pogrążyła trzech ministrów, 79 lokalnych parlamentarzystów i jednego posła CSU z Bundestagu. Gdy odlatywałem, premier Bawarii i szef CSU Horst Seehofer ogłosił, że jeśli ktoś chce nadal działać w jego partii, to musi oddać wszystkie wyciągnięte w ten sposób z budżetu pieniądze. I kilku skruszonych chadeków poszło nawet za jego „radą”.

Na to bardzo rozsądnie odpowiedział wpływowy „Sueddeutche Zeitung” (wydawany w Monachium): „Takie proste to nie będzie. W tej aferze chodzi nie tyle o pieniądze. One są z punktu widzenia budżetu nie takie znowu duże. Idzie raczej o zasady. O moralność i przyzwoitość. Ich CSU tak po prostu nie odkupi”. Aż żal było z tej Bawarii po tak barwnym tygodniu wyjeżdżać. Na szczęście w przerwie między przeglądaniem „Sueddeutsche”, „Muenchner Merkura” i „Abendzeitung” zdążyłem kupić zielony kapelusz z piórkiem. Jest takie niemieckie słówko „Schadenfreude”. Oznacza, jak wiadomo, satysfakcję z tego, że komuś innemu powinęła się noga. Zwykle się go wypieramy, bo to takie jakieś nieładne. Ale w tym wypadku Schadenfreude jest jak najbardziej na miejscu. Bo pokazuje, że takie problemy, jak nepotyzm, korupcja czy podatkowa nieuczciwość, to nie tylko domena nowej Europy albo zadłużonego Południa (Grecja, Włochy). To problem, z którym muszą się mierzyć również tak skądinąd dobrze zorganizowane społeczności jak niemiecka

Reklama