Jej autorem jest brytyjski ekonomista Chris Dillow. A rzecz dotyczy zestawu grzechów głównych współczesnej polityki.

Grzech pierwszy to menedżeryzm. Czyli przekonanie, że większość problemów społecznych, politycznych albo ekonomicznych da się rozwiązać przez lepsze zarządzanie. Czyli metodą od góry do dołu. Ot, przyjdzie nowy minister albo premier i wreszcie zrobi porządek. Problem w tym, że nie zrobi. Wie to każdy, kto widział od środka dużą hierarchiczną organizację. I to bynajmniej nie dlatego, że światłe decyzje kierownictwa będą sabotowane przez opornych podwładnych. Chodzi raczej o to, że w organizacjach można scentralizować władzę. Ale jeszcze nikomu nie udało się scentralizować wiedzy. Rośnie ona bowiem od dołu do góry. A im bardziej góra się ciska, tym większy opór dołów, z których perspektywy sprawy wyglądają zupełnie inaczej.

Niepomni tych ograniczeń, dzisiejsi politycy lubią pozować na menedżerów. Profesjonalnych, pragmatycznych i skutecznych. I tu pojawia się grzech drugi. W biznesie obowiązują inne reguły gry niż w działalności publicznej. Menedżer jest zatrudniany w firmie po to, by zrealizować jakieś zadanie. Najczęściej jest to zwiększenie dochodów właścicieli przedsięwzięcia. Jeśli droga do tego wiedzie przez zwolnienia – sprawny menedżer zwalnia. Jeśli poprzez niszczenie konkurencji – niszczy. Polityk z kolei porusza się na zupełnie innym polu. Tu celów jest dużo więcej. A niektóre z nich się wzajemnie wykluczają. Cóż z tego, że ulży pracodawcom, jeśli uczyni to kosztem pracowników? Co jeśli rozbuduje mechanizmy pomocy społecznym dołom, gdy po obejrzeniu rachunku zbuntuje się góra? I dlatego od polityka należy oczekiwać spojrzenia szerszego. Nie tylko pragmatyzmu, lecz także wyższych standardów etycznych i większej osobistej integralności. Pozwalając politykowi być tylko menedżerem, sami obniżamy mu poprzeczkę. A potem i tak jesteśmy zawiedzeni, że podczas skoku nie poszybował ponad nią z 30-centymetrowym zapasem.

Kolejny grzech to wiara w moc polityki. Wybieranie władz w sposób demokratyczny ma niestety tę wadę, że kandydat będzie obiecywał wyborcy, że rozwiąże większość jego problemów. Zrobi też wszystko, by pokazać, jak bardzo różni się od konkurencji. Efektem znów będzie nieuchronne zawiedzenie nadziei. Politycy (grzech czwarty) mają też tendencję do niedoceniania skutków ubocznych swoich działań. Demokratyczny polityk żyje pod ciągłą presją udowadniania swoim wyborcom, że nie jest darmozjadem. I działa. Często pospiesznie i w sposób nieprzemyślany. Na przykład dublując już istniejące ustawy. Tyle że pod inną nazwą.

Reklama

Wielkim grzechem współczesnej polityki jest też syndrom Świętego Mikołaja. I robienie prezentów wybranym grupkom elektoratu. Uzasadniając, że oni na to zasłużyli, podczas gdy innym należy jakiś przywilej zabrać. Takie podziały rzadko mają coś wspólnego z rzeczywistością i są wątpliwe z punktu widzenia budowy społecznej solidarności.

Tyle wyliczanka Dillowa. U niego grzechów było dziesięć, ale niektóre są specyficznie brytyjskie i nie ma sensu przytaczanie ich w tym miejscu. Zamiast tego proponuję dopisanie do niej dwóch grzechów z polskiego podwórka. Jeden z nich to niszczące nasze życie publiczne założenie, że przedstawiciele klasy politycznej są w najlepszym wypadku imbecylami. A w najgorszym złodzieje. Może nawet i znajdą się przykłady na potwierdzenie tej pesymistycznej supozycji. Ale chyba mało nam się ona opłaca. Działa bowiem jak samospełniająca się przepowiednia. Odsiewa z polityki ludzi mądrych i uczciwych. A zwiększa odsetek ich przeciwieństw. Jak w paradoksie używanych samochodów, który George’owi Akerlofowi przyniósł ekonomicznego Nobla.

A grzech siódmy? Mam parę pomysłów. Ale może pogłówkują państwo sami? Jest na to cały długi weekend. Będzie miło, jeśli ktoś zechce się podzielić z autorem swoimi przemyśleniami.