Trzeba wybierać: albo globalizacja i rynek kosztem demokracji, jak w Chinach, albo demokracja i suwerenność kosztem globalizacji, jak na Węgrzech, albo globalizacja i demokracja kosztem suwerenności, jak w krajach Beneluksu - pisze w felietonie Andrzej K. Koźmiński.
Dani Rodrik, amerykański ekonomista tureckiego pochodzenia, sprawia nie lada kłopot trzem wpływowym orientacjom współczesnej polityki: zwolennikom globalizacji i wynikających z niej ekonomicznych korzyści, obrońcom suwerenności państw narodowych i zaprzysięgłym promotorom demokracji jako najlepszego z możliwych systemów politycznych.
Jest bowiem autorem „paradoksu globalizacji”, czyli dobrze udokumentowanego stwierdzenia, że te trzy wartości nie mogą być jednocześnie realizowane z jednakową siłą. Można co najwyżej realizować jednocześnie dwie spośród nich.
Trzeba wybierać: albo globalizacja i rynek kosztem demokracji, jak w Chinach, albo demokracja i suwerenność kosztem globalizacji, jak na Węgrzech, albo globalizacja i demokracja kosztem suwerenności, jak w krajach Beneluksu. Możliwy jest także, jak w Rosji, dramatyczny, samobójczy wybór jednego wierzchołka: suwerenności, czyli odbudowy imperium kosztem korzyści demokracji i globalizacji. Innymi słowy coś za coś: koncentrując się na dwóch wierzchołkach trójkąta, trzeba zaniedbać trzeci.
Ten na pozór abstrakcyjny, akademicki model dość dobrze opisuje obecną sytuację kształtowania się otoczenia biznesu w Europie. Korzyści integracji europejskiej powoli się wyczerpują. Po pierwsze dlatego, że nie następuje rozszerzenie obszaru wolnego handlu: negocjacje z USA są we wstępnej fazie, a na pozostałych pozaeuropejskich rynkach nasila się konkurencja. Po drugie, mimo dotychczasowych sukcesów i skutecznej obrony strefy euro, uaktywnienia się Europejskiego Banku Centralnego i deklaratywnego przynajmniej przyjęcia wspólnych pryncypiów polityki fiskalnej Europa pozostaje nadal w niemałej mierze rozczłonkowana. I to nie tylko dlatego, że wspólny obszar walutowy nie objął jeszcze całej Unii. Brak zarówno wspólnego budżetu, jak i wspólnych polityk: energetycznej, przemysłowej, naukowej, socjalnej, obronnej i wielu innych. Brak wspólnych regulacji ujednolicających warunki prowadzenia biznesu. W rezultacie europejski biznes nie uzyskuje tych korzyści skali, jakie są osiągane np. w obszarze NAFTA czy Chin, Hongkongu i Tajwanu.
Reklama
W społeczeństwach Europy narasta sceptycyzm wobec Unii. Powody eurosceptycyzmu są znane, choć wysoce zróżnicowane. Z jednej strony jest to opór przeciw polityce oszczędności i obawa przed utratą zdobyczy socjalnych, z drugiej – niechęć do „uwspólnotowienia” długów i zobowiązań czy finansowania „leniwych” przez „pracowitych”, z trzeciej wreszcie emocjonalna obrona narodowych tożsamości, tradycji, symboli, niechęć do „obcych”, do imigrantów spoza UE i z jej biedniejszych krajów. Można się więc spodziewać, że „młyny demokracji” w krajach członkowskich i po zbliżających się wyborach na forum Parlamentu Europejskiego będą obracać się powoli w sprawach dalszej federalizacji Europy, czyli postępu globalizacji.
Nie są to dobre wiadomości dla europejskiego biznesu. Jak europejskie firmy powinny się lokować w „trójkącie Rodrika”? Spójrzmy na to z polskiej perspektywy. Przede wszystkim, mimo ekspansji polskiego eksportu, wydaje się, że nasze firmy nie korzystają wystarczająco z dobrodziejstw globalizacji na rynkach pozaeuropejskich. Truizmem jest stwierdzenie, że staliśmy się nadmiernie uzależnieni od rynku europejskiego, a zwłaszcza niemieckiego. Przy czym nie chodzi tu wyłącznie o sprzedaż produktów i usług, ale o tworzenie bardziej skomplikowanych łańcuchów wartości. Pozytywnie wyróżniają się na tym tle chilijskie i kanadyjskie akwizycje KGHM. Niemal zupełnie nie dostrzegamy niestety olbrzymiego kontynentu: Afryki, który wchodzi na ścieżkę rozwoju i gdzie czekają na odważnych szybko rosnące rynki i wysokie marże. Wielokrotnie zwraca na to uwagę dr Jan Kulczyk, ale jak dotąd, chyba bezskutecznie.
Uczestnicząc w UE, powinniśmy zabiegać o to, by kształt europejskiej integracji (czyli najważniejszego dla nas aspektu globalizacji) odpowiadał naszym możliwościom i potrzebom. Wymaga to skutecznego lobbingu i tworzenia koalicji w tak kapitalnych sprawach jak polityka energetyczna, naukowa, rolna czy telekomunikacyjna. Najczęściej nasze firmy zachowują się w tych obszarach co najwyżej reaktywnie w stosunku do projektów i przedsięwzięć, które powstają „poza nami”. Patrząc na kampanię przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, trudno sobie wyobrazić, by takie działania mogli prowadzić politycy wybrani przez nas i wysłani do Brukseli.
Demokracja zawodzi i biznes powinien kompensować jej słabości, podejmując samodzielnie działania we własnym i wspólnym interesie. Chodzi zwłaszcza o wszelkiego rodzaju branżowe porozumienia, które powinny zacząć aktywnie działać w europejskich przedpokojach władzy. Wybór priorytetów w ramach trójkąta Rodrika jest efektem działań wielu różnych grup nacisku. Oddziaływanie kół biznesu jest zarówno w Europie, jak i w Polsce zdecydowanie zbyt słabe.
ikona lupy />
Andrzej K. Koźmiński prezydent Akademii Leona Koźmińskiego / Dziennik Gazeta Prawna