Po pierwsze, nie… przesadzajmy. Samorząd to jest jednak samorząd. I nic ponad to. Jeśli ktoś zamierza więc głosować na przedstawiciela partii A w wyborach samorządowych tylko dlatego, że nie lubi ogólnopolskiej wierchuszki jej największego rywala czyli partii B to powinien jednak trochę wyluzować. I zastanowić się nie stracił przypadkiem zdrowego rozsądku. Niby to oczywiste, ale przypomnijmy sobie przebieg zeszłorocznego referendum w sprawie odwołania prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Bo co się wtedy stało? Zwolennikom pani prezydent udało się przekonać dużą część opinii publicznej, że logiczną konsekwencją odwołania jej z urzędu będzie otwarciem drzwi do władzy (i to nie tylko w Warszawie) największej partii opozycyjnej. To, że otoczenie Gronkiewicz tak argumentowało to jest pewnie logiczne. Sprawiało, że nie musiała się bronić przed faktycznymi zarzutami, które wysuwali pod jej adresem organizatorzy referendum. Ale fakt, że złapali się na to wyborcy, już zadziwia.

Po drugie, niech wyborcy głosujący na samorządowców wezmą pod uwagę prawdziwe dokonania lokalnych polityków. Takim dokonaniem na pewno NIE JEST choćby najbardziej sprawna absorpcja środków unijnych albo centralnych dotacji. A burmistrza czy prezydenta nie należy rozliczać z ilości odrestaurowanych skwerków czy kilometrów nowych dróg. Rządzący chętnie by nas przekonywali, że to jest sedno ich roli. Ja się będę jednak upierał, że do wydawania środków nie jest potrzebny polityk. A wystarczyłby doświadczony urzędnik. Którego nie trzeba wybierać w kosztownych wyborach bezpośrednich. A skoro już wybieramy to oczekujmy od polityków, że będą umieli robić politykę. To znaczy załatwiać skomplikowane sprawy. Takie jak warszawska reprywatyzacja. Czy inne doskwierające mieszkańcom problemy, o których ciągle i zewsząd się słyszy, że to nie do zrobienia. jestem pewien, że każde miasto takie problemy ma. I to z nich rozliczajmy urzędujących włodarzy.

>>> Czytaj też: Woś: Chwała Bogu. Papież nie stracił wiary!

Po trzecie, nie bójmy się głosować na… znajomych. To jest już przecież ten poziom na którym (bardzo często) wiemy kto jest kto. Nie ma więc sensu mówić nie będę na nią/niego głosować, bo pamiętam, że to był na studiach straszny karierowicz. Lepiej zagłosuję na kogoś, kto nie był moim sąsiadem, znajomym albo szwagrem kumpla. Szansa, że w ten sposób trafimy na mniejszego „karierowicza” jest minimalna.

Reklama

Po czwarte, nie każdy głos musi być oddany na zwycięzcę. Jeśli mamy kandydata, który reprezentuje (wiemy to) tzw. polityczny folklor, ale jest to folklor do jakiego było nam zawsze blisko, to nie wahajmy się ani chwili. Marzyciele są w polityce potrzebni. A jak się poboksują z polityczną rzeczywistością na szczeblu lokalnym to i oni doświadczenia nabiorą. Kto wie, może nawet po tych kilku latach pójdą ze swoimi ideałami wyżej. A jak się nie sprawdzą to szkody będą ograniczone.

I wreszcie po piąte. W demokracji wolno… nie głosować. Wiem, że mogę się nadziać na argument, że to takie nieobywatelskie. Będę się jednak upierał, że jest kolosalna różnica między postawą: „nie idę, bo mnie to wszystko nie obchodzi” a stanowiskiem „po rozważeniu wszystkich możliwych opcji nie idę, bo nie widzę dobrego kandydata”.