Ale ja muszę zacząć od… przeprosin. Wszystko dlatego, że jakieś dwa lata temu recenzowałem książkę Gwiazdowskiego „A nie mówiłem? Dlaczego nastąpił kryzys i jak najszybciej z niego wyjść?” (Wydawnictwo Prohibita, 2012). Oddałem w niej należną cześć felietonistycznemu talentowi szefa Centrum Adama Smitha (którego to talentu jestem wielkim fanem). Nazwałem go nawet nowym Stefanem Kisielewskim. Bo nie tylko pisze nie gorzej od Kisiela, a i łączą ich również do bólu prorynkowe poglądy na gospodarkę. Ale tamtą recenzję zaopatrzyłem jednak również w zatrutą strzałę. Napisałem, że Gwiazdowski jest trochę takim inżynierem Mamoniem polskiej debaty ekonomicznej. Bo najwyraźniej lubi słuchać tylko tych piosenek które już zna. Wokół więc trzeszczą giełdy, walą się rynki i trwa wielkie poszukiwanie nowego pokryzysowego ładu gospodarczego, a ten ciągle liberalizm i liberalizm. Jakby pożar benzyną chciał gasić.

>>> Czytaj też: Woś: Recenzenci... ostrzej poproszę

Ale potem okazało się, że Gwiazdowski wcale Mamoniem nie jest. Owszem, nadal na każdy nieomal problem odpowiada wolnorynkową mantrą. Ale muszę odszczekać zarzut, że on nie chce słuchać innych piosenek niż te, które już mu raz wpadły w ucho. Moją książkę na przykład przeczytał. I nawet napisał recenzję. Fakt, że musiałem przedtem trochę ponarzekać, że chyba nie ma już w tym kraju żadnych liberałów, skoro wszystkie recenzje są raczej pozytywne. W końcu jednak lwa udało się zmusić do ryku. I to jakiego. Jego recenzja ma (!!!) 38 tys. znaków. I gdyby chciał ją opublikować kolorowy tygodnik opinii to by zajęła jakieś 5 bitych stron. A w Wordzie to tych stron jest nawet 11. Może jeszcze dodam, że replika Gwiazdowskiego liczy o jakieś 37 900 znaków więcej od (Facebookowej) recenzji „Dziecięcej choroby..” autorstwa mojego byłego szefa Tomasza Wróblewskiego.

Cytuję „Dobrze, że ktoś zniszczył wreszcie ten lewacki bełkot Wosia”. Nie mówiąc już o innych liberałach w stylu Witolda Gadomskiego z Gazety Wyborczej, który wybrał wobec wyskoków młodszego kolegi postawę „splendid isolation”. Wykluczającą w ogóle jakąkolwiek (nie tylko nawet sensowną) debatę.

Reklama

Wracając do Gwiazdowskiego to na tych 11 stronach lubi mnie potarmosić za ucho. Oj lubi. Czasem ma nawet rację. Zwłaszcza tam, gdzie zarzuca mi nieuctwo i niezauważenie jakiegoś tekstu, albo badania. Tu nie ma sporu. Gwiazdowski żyje, pisze i czyta dłużej ode mnie, a ja chylę czoła i luki postaram się uzupełnić. Mogę też się zgodzić z argumentem niekonsekwencji. Np. w kwestii długu publicznego. Bo faktycznie piszę w jednym miejscu, że dla pierwszych polskich polityków po '89 był kamieniem młyńskim u szyi. A jednocześnie nakłaniam by przestać straszyć długiem w dzisiejszych warunkach. I nadal tak uważam. Bo nigdy nie byłem zdania, że żelazna konsekwencja powinna być domeną publicystów czy polityków. A jeśli taka będzie to skostnieją. A ich spory będą wyglądały jak scenka z żartu (może i trochę niepoprawnego, ale nie ja go wymyśliłem) o spotkaniach w klubie seniora, gdzie doskonale wiadomo kto jako dowcip opowie. Aby oszczędzić sobie zachodu klubowicze wstają wiec i mówią 48. albo 27. a reszta rechocze lub nie, w zależności od tego czy ich żart śmieszy. Analogia niby daleka. Ale może jednak nie tak bardzo. Zwłaszcza biorąc pod uwagę rytualne polskie „dyskusje” o tym czy podatki powinny być niskie, czy może jednak… niższe. Albo kłótnie czy dług należy ściąć „natychmiast” a raczej „jak najszybciej”.

Czasem Gwiazdowski się po prostu czepia. Np. wypominając mi to, że się powołuje na opinie innych ma temat transformacji (jakbym się nie powoływał to by było że nie znam). A jak zarzuca mi apologię ery Gierka to już jest z jego strony nieładna gierka. Bo wietrzę w tym klasyczny sposób na dyskredytację przeciwnika. Na szczęście nie żyjemy już jednak w latach 90. i już można powiedzieć, że w PRL-u też zbudowano pewien potencjał przemysłowy. Coraz wyraźniej widać też słabość bajeczki o tym, że budowniczy III RP (analogia z budowniczymi polski ludowej nieprzypadkowa) musieli podnosić wszystko z gruzów. Bo to przeciez nic innego jak zagrywką mającą na celu uciszenie krytyków sposobu przeprowadzenia pierwszej fazy transformacji ustrojowej. Aż się dziwię, że taki zawodnik jak Gwiazdowski daje się na taką sztuczkę apologetom polskich przemian złapać.

Oczywiście to wszystko są detale. To co ważne, to spór na poziomie fundamentalnym. Bo z Gwiazdowskim łączy nas krytyczne spojrzenie na panujący w Polsce tu i teraz system gospodarczy. Wskazujemy nawet na te same patologie. Fatalny rynek pracy, dziurawy i niesprawiedliwy system podatkowy, chybione reformy (np. emerytalna z 1999). Myślę, że obaj byśmy się nawet podpisali pod oszołomskim zdaniem, że „w Polsce niewidzialna ręka rynku zbyt często okazywała się ręką aferzysty”. Ale odpowiedzi i recepty jakie dajemy na rozwiązanie tych problemów są już diametralnie odmienne. Ja twierdze, że korzeni patologii należy szukać w abdykacji polityki z ekonomii. I zdaniu się na rynek. To znaczy nie na rynek abstrakcyjny ze snów liberała. Tylko na jedyny możliwy rynek. A więc niedoskonały, pełen asymetrii (od informacyjnej po różnice wynikające w wielkości). Zdając się na taki rynek oddaje się pole silnym, a bierze się pod but słabych. I tak właśnie zdarzyło się w Polsce po roku 1989.

Robert Gwiazdowski uważa dokładnie odwrotnie. Tak go przynajmniej rozumiem. Dowodzi, że po roku 1989 nigdy nie było w Polsce prawdziwego wolnego rynku. Bo gdyby był, to byśmy tych wszystkich patologii nawet nie znali. Ale ja mu nie wierzę. Bo boję się, że wiara Gwiazdowskiego w wolny rynek jest wiarą w utopię, która nigdy i nigdzie nie zaistniała. I nigdy nie zaistnieje. To ułuda której strzec się należy tak samo jak powinniśmy (po doświadczeniu sowieckim) strzec się komunizmu. Nie dlatego, żeby to nie była piękna utopia (choć piękna nie dla każdego). Ale dlatego, że próbując ją realizować sami sobie niechybnie zaszkodzimy. Tak jak to było w Polsce ostatniego ćwierćwiecza. Właśnie to chciałem pokazać w mojej książce.