Z grubsza rzecz biorąc to właśnie nastąpiło. W krótkim czasie niezależnie od siebie z miażdżącą krytyką wystąpili Robert Gwiazdowski z Centrum Adama Smitha, Bartosz Marczuk z Rzeczpospolitej i Tomasz Kasprowicz na łamach Res Publiki Nowej. Każdy z tych ataków był inny. Różniło je rozłożenie akcentów, styl i poziom. Łączyło jednak to, że zostały przypuszczone z flanki liberalnej. Często wręcz libertariańskiej.

Liberalno-libertariańscy czytelnicy mojej książki to specyficzna grupa. Bo na pierwszy rzut oka powinniśmy być sojusznikami. I ja i oni wychodzimy od pewnej fundamentalnej niezgody na otaczającą nas rzeczywistość gospodarczą. I im i mnie obca jest postawa „oby tak dalej” albo „jeszcze trochę wysiłku” i już już dogonimy ten bogaty Zachód forsowana przez piewców sukcesu polskiej transformacji. Ale im dalej w las (argumentów) tym nasza sztama staje się bardziej iluzoryczna. Bo wszędzie tam gdzie ja widzę patologie (np. postępująca prywatyzacja usług publicznych) oni krzyczą „śmielej, śmielej”. I dla nich patologią jest to, że jeszcze np. szkolnictwa albo służby zdrowia w Polsce nie sprywatyzowano. I na odwrót.

Tam gdzie według nich znajdują się kluczowe (lub przynajmniej symboliczne) problemy polskiego systemu gospodarczego (choćby taka Karta Nauczyciela) ja uważam ostatnie bezpieczniki zdrowej zrównoważonej gospodarki. No i konflikt gotowy. Bo przeczytawszy moją książkę liberalny (neoliberalny, libertariański) krytyk czuje, że ten facet to jakiś dziwak. I tu zaczyna się próba zgłębienia przyczyn tego dziwactwa. Jedna z interpretacji (łaskawa dla mnie) tłumaczy tezy „Dziecięcej choroby…” marzycielstwem i donkiszoterią autora. Który słusznie dostrzega wiele patologii, ale nie rozumie, że proponowana przez niego terapia przyniesie więcej szkód niż pożytku. W tym miejscu następuje więc nieuchronne ustawienie adwersarza w roli lewaka. To przez pierwsze dwie dekady III RP wystarczyło, żeby kogoś wyeliminować z debaty o gospodarce. Według zasady, że przecież wiadomo czym się skończył realny socjalizm w Polsce. Mam jednak wrażenie, że ten argument „na Marksa” już w Polsce nie działa. Owszem – niektórzy ciągną za cyngiel w nadziei, że fuzja wypali tak jak wypalała przez całe lata 90. i 2000. Coraz częściej jednak strzał się nie rozlega. A oni wyglądają po prostu śmiesznie wściekając się i złorzecząc na „upadek polskiej debaty ekonomicznej”.

Reklama

Co bardziej łebscy sięgają więc spokojnie do nogawki po przygotowany tam uprzednio kozik. Ten cios na wcześniejszym etapie nazywał się „na populistę”. I miał prowadzić do przedstawienia zwolenników innych niż arcyliberalne rozwiązań ekonomicznych jako nieodpowiedzialnych demagogów. „Szalonych albo nieuczciwych” (jak napisał jeden z moich krytyków). Pewnie też i głupich, a na pewno ograniczonych, niedostrzegających itd. Ale i straszenie populistami też się trochę w Polsce zgrało. Pewnie dlatego, że zbyt chętnie używano go do wykluczania z debaty tych inaczej myślących. Obecnie widzimy więc, że cios „na populistę” powoli przemienia się w uderzenie „na koniunkturalistę”. jest ono bardziej precyzyjne. I polega na sugerowaniu, że oto mamy do czynienia z jakąś intelektualną modą na antyliberalizm. Ale ta moda minie. I wszystko wróci do zdrowego status quo. A jak nie wróci to będzie tylko najlepszy dowód, że społeczeństwo nie dorosło do zrozumienia, co jest dla niego naprawdę dobre.

>>> Czytaj też: Recenzenci - ostrzej proszę!

Ten chwyt jest dość irytujący. Bo – po pierwsze – zamazuje proporcje. Może dziś w Polsce jest i większe przyzwolenie na formułowanie ekonomicznych alternatyw niż powiedzmy w roku 1995. Ale nadal postawą dominującą jest podejście wolnorynkowe. Objawiające się np. w przekonaniu, że prywatne z reguły będzie lepsze od publicznego, albo, że podatki powinny być raczej niższe niż wyższe. Po drugie, pobrzmiewa w nim jakiś niepokojący paternalizm. Zakłada bowiem, że intelektualny ferment związany z pokryzysowym szukaniem nowego porządku gospodarczego (którego częścią jest również polska debata) to jakaś burza w szklance wody. I niegodnym jest się nawet do poziomu tej dyskusji. Po trzecie wreszcie zniechęca do prowadzenia pluralistycznej dyskusji o tak ważnej sprawie jak gospodarka. Którą najlepiej zostawić fachowcom. A nie - pożal się Boże - dziennikarzom albo (jeszcze gorzej) politykom.

Niech się ci jakże różni autorzy krytycznych recenzji nie gniewają, że wrzucam ich do wspólnego worka. Nie chodziło tu bowiem tym razem o polemizowanie z ich pojedynczymi zarzutami (czasem celnymi, a czasem nie). Lecz o powiedzeniu im: Wielce szanowni koledzy. Skończyły się czasy sprawowania przez Was rządu dusz w debacie ekonomicznej. Bo nie wszyscy chcą żyć w anarchokapitalizmie, który tak bardzo Wam się podoba. Czas to wreszcie zrozumieć.