„Nie rozczarują się, bo choć Afganistan obsuwa się na liście zachodnich priorytetów, to wciąż zajmuje na niej ważne miejsce” – powiedział PAP Łukasiewicz.

Na lipcową naradę NATO do Warszawy zjedzie niemal w komplecie cały afgański rząd z prezydentem Aszrafem Ghanim, premierem Abdullahem Abdullahem i wszystkimi ważniejszymi ministrami, zwłaszcza tymi odpowiadającymi za bezpieczeństwo kraju.

„Właśnie mając na względzie warszawską naradę, w tym tygodniu afgański parlament zatwierdził w końcu na stanowiskach prezydenckich kandydatów na wakujące od miesięcy urzędy ministra obrony i szefa wywiadu NDS” – uważa Łukasiewicz, ambasador w Afganistanie w latach 2012-2014, a obecnie analityk ośrodka badawczego GlobalLab. – „Ta nagła demonstracja afgańskiej jedności ma zatrzeć fatalne wrażenie, jakie przez ostatnie dwa lata przywódcy z Kabulu robili na Zachodzie swą polityczną kłótliwością i prywatą. Wysyłając tak liczną i prominentną delegację do Warszawy, chcą przekonać Zachód, że Afganistan jest wciąż dla niego ważny i zasługuje na uwagę”.

Nierozstrzygnięte i obarczone masowymi fałszerstwami wybory prezydenckie z 2014 roku sprawiły, że aby uniknąć politycznego chaosu, Amerykanie wymusili na dwóch pretendentach do władzy, Ghanim i Abdullahu, koalicyjny rząd. Ghani został ogłoszony zwycięzcą i prezydentem, ale musiał się podzielić po równo władzą z pokonanym rywalem. Razem mieli rządzić zgodnie, przeprowadzić reformy polityczne i wybory. Póki co, żadnego z tych warunków nie spełnili, a nieustanne przepychanki między przymuszonymi do sojuszu obozami doprowadziły do rządowego paraliżu.

Reklama

„Przed szczytem NATO Afgańczycy odegrali spektakl pojednania, by przekonać, że jeszcze raz można im zaufać” – powiedział Łukasiewicz. – „Dodatkowo, zdając sobie sprawę, że największymi zmartwieniami Zachodu są dziś Państwo Islamskie (IS) i uchodźcy, Afgańczycy będą przestrzegać NATO przed groźbą ekspansji hindukuskiej filii kalifatu. Będzie to trochę przesada, bo choć hindukuska filia istnieje (pod nazwą wilajetu Chorasanu), to największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa Afganistanu są dziś znów talibowie, którzy zjednoczyli się pod przywództwem nowego, wybranego w maju emira mułły Hajbatullaha”.

Nawet amerykańscy wojskowi przyznają, że odkąd Zachód z końcem 2014 roku wycofał swoje wojska z Afganistanu (pozostało tylko kilkanaście tysięcy żołnierzy, głównie z USA, do szkolenia afgańskiego wojska i operacji antyterrorystycznych) talibowie przeszli do natarcia i kontrolują wielkie obszary kraju, głównie na południu i wschodzie.

„Afgańczycy dostaną wszystko, po co przyjeżdżają do Warszawy. W zasadzie dostali to już w maju, podczas narady ministrów obrony NATO” – uważa Łukasiewicz. – „Obiecano im, że NATO utrzyma swoje wojska w Afganistanie także po 2016 roku i że będzie łożyć po 4 miliardy dolarów rocznie na utrzymanie afgańskiego wojska co najmniej do 2020 roku. Prawdę powiedziawszy, płacą niemal wyłącznie Amerykanie”.

W Afganistanie stacjonuje obecnie ok. 10 tys. żołnierzy z USA w Kabulu, Bagram, Kandaharze na południu i Dżalalabadzie na wschodzie. Siedem tysięcy zajmuje się szkoleniem afgańskiego wojska, a pozostali prowadzą operacje antyterrorystyczne. W Afganistanie stacjonuje też kilka tysięcy wojsk z innych państw Zachodu i sprzymierzonych. Niemcy odpowiadają za północ kraju, Włosi za zachód. W Afganistanie pozostaje też ok. 250 żołnierzy z Polski (Bagram, Kabul, prowincje wschodnie). Wszyscy sojusznicy USA zapowiedzieli, że utrzymają swoje wojska w Afganistanie w 2017 roku.

Swoje wojska w dotychczasowej liczbie ok. 10 tys. żołnierzy utrzymają też zapewne Amerykanie, choć zgodnie z zapowiedzią prezydenta Baracka Obamy z końcem roku ich liczba miała być o połowę mniejsza. Pierwotnie, zgodnie z obietnicami Obamy z maja 2014 roku, z końcem roku 2016 jedynymi żołnierzami USA w Afganistanie mieli być wartownicy w ambasadzie amerykańskiej w Kabulu. „Nie należy spodziewać się zmniejszenia liczebności wojsk amerykańskich w Afganistanie zarówno w obliczu zagrożenia ze strony talibów, ale także z uwagi na zbliżające się wybory prezydenckie w USA” – mówi Łukasiewicz. – „Obama zostawi tę decyzję swojemu następcy”.

Dodatkowo, na początku czerwca Obama zezwolił amerykańskim wojskom w Afganistanie udzielać wsparcia lotniczego afgańskiej armii, a także uczestniczyć wspólnie z nią w jej operacjach zbrojnych przeciwko talibom. Dotąd Amerykanie mieli ograniczać się wyłącznie do szkolenia i operacji antyterrorystycznych, wymierzonych przeciwko Al-Kaidzie i hindukuskiej filii IS. „Afgańczycy powinni wracać z Warszawy zadowoleni” – uważa Łukasiewicz.

Jego zdaniem podczas narady szefów państw NATO w Warszawie Amerykanie chętnie usłyszeliby od swoich europejskich sojuszników zobowiązania do większego zaangażowania wojskowego w Afganistanie.

„Amerykańscy wojskowi nie traktują już swojej obecności w Afganistanie jako misji, mającej na celu budowę nowego, afgańskiego państwa, ale jako konieczność, zadanie do wykonania” – mówi Łukasiewicz. - „Są tam po to, by nie zawalił się budowany z takim trudem, tak długo i tak wielkim kosztem szkielet, który kiedyś ma samodzielnie udźwignąć afgańskie państwo. Tym szkieletem ma być nowoczesne, rządowe wojsko. Amerykanie założyli sobie, że docelowo powinno ono liczyć 350 tys. żołnierzy choć moim zdaniem, mając na względzie afgańską specyfikę, odpowiedniejsza byłaby mniejsza, 150-180-tysięczna armia. Zajęci wojną w Iraku, Amerykanie zabrali się za budowanie afgańskiego wojska dopiero w 2009 roku. Nie jest ono jeszcze gotowe do samodzielnej walki z talibami, ale i nie przegrywa z nimi, z czasem odbija tracone powiaty czy doliny. Amerykańscy wojskowi uważają, że nie mogą porzucić Afganistanu, póki miejscowe wojsko nie będzie miało odpowiedniej logistyki i przygotowania, by nie tylko się bronić, ale samemu, bez niczyjej pomocy, skutecznie prowadzić przeciwko partyzantom operacje ofensywne”.

Wojciech Jagielski (PAP)