Twierdził pan nie dawno, że w związku ze spowolnieniem gospodarczym i kryzysem finansowym polskiemu rynkowi pracy nie grozi wielkie tąpnięcie. Nadal podtrzymuje pan swoją opinię?

- Jeśli mówię, że w Polsce nie mamy powodu obawiać się takiego kryzysu, jak w Stanach Zjednoczonych, ani takiego wzrostu bezrobocia, jakie mieliśmy w latach 2002-2003, to nie znaczy, że w ogóle nic się nie stanie i niczego nie odczujemy. Nie czeka nas katastrofa na rynku pracy, ale bez wątpienia idą czasy cięższe. Z miesiąca na miesiąc prognozy są coraz bardziej pesymistyczne. W Stanach Zjednoczonych i w Europie stało się więcej złego, niż jeszcze pół roku temu prognozowano. Również w Polsce czeka nas silne spowolnienie gospodarcze i zwiększenie bezrobocia. Obecnie, według dobrych metod pomiaru stosowanych przez Unię Europejską, bezrobocie wynosi u nas 6,5 proc. Oczywiście wzrośnie, ale mimo spowolnienia, w ciągu najbliższych dwóch lat nie powinniśmy dojść do wskaźnika dwucyfrowego, tj. 10 proc. W porównaniu z sytuacją sprzed dziesięciu lat, kiedy mieliśmy ponad 20 proc. bezrobocie, to zupełnie inny świat.
To za to, co może się stać w najbliższych miesiącach, to szybszy wzrost tzw. zarejestrowanego bezrobocia, bo prawo do zasiłków jest w Polsce nagminnie nadużywane przez osoby zatrudnione w tzw. szarej strefie. Statystyki bezrobocia mogą pójść do góry już na początku przyszłego roku. Wiele osób może wiosną dowiedzieć się, że pracy dla nich nie ma, zwłaszcza w budownictwie.

Recesja najbardziej dotknie budownictwo, ale czy tylko ono jest zagrożone jest wysokim bezrobociem?

- W pierwszej kolejności problem dotyczy zatrudnionych w budownictwie oraz sektorze developerskim. W sektorze budowlanym jest zatrudnione bardzo wiele osób nisko wykwalifikowanych, sezonowych - to będą najbardziej dotknięte bezrobociem grupy.
W Polsce w przyszłym roku będzie się budować znacznie, znacznie mniej, zwłaszcza w małych firmach, na małych budowach. Ten proces może nie dotknąć budownictwa infrastrukturalnego, gdzie pracują bardziej wykwalifikowani pracownicy. Tam, nie będzie obniżenia zatrudnienia, ale może być nawet wzrost. Zależy to tylko od skuteczności urzędników, bo środki na budowy dróg czy stadionów są. Ministrom gospodarki, czy sportu paradoksalnie łatwiej przyspieszyć prace, jeśli w gospodarce nie dzieje się najlepiej. Spadną np.oczekiwania cenowe wykonawców.
Drugą grupa, która może bardzo ucierpieć, to przedsiębiorstwa, które bardzo są zależne od eksportu. Mamy sygnały z wielu firm - Opel w Gliwicach był pierwszy, ale jest juz cała lista firm, które ze względu na ograniczony popyt w Zachodniej Europie będą musiały ograniczać zatrudnienie. To dotyczy branż takich jak motoryzacja, czy produkcja AGD-RTV.
Jeśli chodzi natomiast o sektor usług , to jeśli spowolnienie gospodarcze nie będzie dramatyczne, tzn. gospodarka będzie rosła w tempie 2-3 proc., jak się to przewiduje, to zatrudnienie przestanie rosnąć w tym sektorze, ale nie powinno też być masowych zwolnień.


Reklama

Czy pozostałe firmy są przygotowane na recesję, czy znowu będą zwalniać wszystkich na bruk?

- Spowolnienie w Polsce może potrwa rok, albo dwa lata, potem gospodarka znowu ruszy.
Wydaje się, że firmy które zainwestowały w pracowników, wyłożyły pieniądze na ich wykwalifikowanie, będą się starały dojść z nimi do porozumienia. To, co na Zachodzie nazywa się „utrzymywaniem zatrudnienia”, to właśnie oferowanie pracownikom w czasie recesji lub spowolnienia pracy w krótszym czasie i za niższą płacę, zamiast zwolnień. Oczywiście od zwolnień się nie ucieknie, ale wiele firm będzie starało się z pracownikami zawrzeć kompromis w sprawie czasowego ograniczenia ilości świadczonej pracy, zamiast zredukowania zatrudnienia.

Wielu pracodawców deklaruje jednak zwolnienia na poziomie 30 proc. Czy w związku z tym nadchodzą złote czasy dla związków zawodowych?

- Związki zawodowe mają oczywiście swój czas, kiedy ludzie się boją o pracę, lub pragną się zmobilizować w celu obrony swoich miejsc pracy, ale należy pamiętać, że związki zawodowe nie są już jedyną reprezentacją pracowników W większości polskich przedsiębiorstw prywatnych związki nie tylko nie są jedyną, ale nawet nie są już główną siłą pracowniczą.

W sektorze MSP ( małych i średnich przedsiębiorstw) porozumienia osiąga się bez pośrednictwa związków.

Rola związków zawodowych od kilkunastu lat w Polsce, ale także w Europie, drastycznie spada. Pracownicy przestają uważać związki zawodowe za swojego reprezentanta. Zwłaszcza pracownicy lepiej wykształceni, którzy czują się pewniej na rynku pracy. Uważają, że łatwiej osiągają porozumienie z pracodawcą sami, niż za pośrednictwem związkowców.
W związku tym związkowcy nie są już reprezentantami świata pracy, ale zaczynają bronić interesów grupowych. Na przykład grupy pracowników niżej wykwalifikowanych, albo grup, które mają małe atuty na rynku pracy. Bronią też przywilejów pewnych grup zawodowych – np. nauczycielski związek zawodowy stara się utrzymać przywileje emerytalne.

Kto przejmie pałeczkę po związkowcach?

- Sami pracownicy uważają, że mają na tyle silną pozycję przetargową, że mogą negocjować z pracodawcą sami. W Europie pojawiła się też koncepcja tworzenia tzw. rad pracowniczych, czyli reprezentacji pracowników z mniejszymi uprawnieniami i ambicjami niż związki. Zadaniem rad jest stały kontakt z zarządem i właścicielami, po to by dobrze informować załogi o tym, co się dzieje w firmie i jakie są planowane zmiany. W Polsce pomysł rad został wyśmiany ze względu na nieszczęśliwie przetłumaczoną nazwę, która kojarzyła się Polakom z komunistyczną przeszłością. Szkoda, bo pomysł był dobry.

Rozmawiała: Katarzyna Bartman

Prof. Witold Orłowski jest ekspertem PwC Polska