Komentowano je jako ograniczenie niezależności członków RPP. Nie bez powodu: członkowie rady, żeby spotkać się z inwestorami czy analitykami, muszą mieć teraz zgodę prezesa NBP, czyli przewodniczącego rady. To oznacza, że przewodniczący dostaje kolejny instrument do kontrolowania poczynań szeregowych członków rady. Nietrudno dostrzec, jak kontrastuje to z powtarzanym często przez prezesa Adama Glapińskiego (podobnie mówili zresztą wcześniejsi prezesi banku centralnego) stwierdzeniem, że przy podejmowaniu decyzji o wysokości stóp procentowych ma on w RPP tylko jeden głos.

„Dobre praktyki” wdrożone w NBP

W spotkaniu bierze udział nie tylko ta osoba, którą na przykład grupa inwestorów chciałaby zapytać o sytuację w polskiej gospodarce, ale też "członek/członkowie RPP uzgodnieni z przewodniczącym RPP". Rodzaj przyzwoitek. Żeby spotkanie uczynić jeszcze bardziej formalnym, udział w nim powinien wziąć również pracownik departamentu generalnego NBP, który sporządza notatkę ze spotkania.

Reklama

O tych “dobrych praktykach” głośno zrobiło się kilka tygodni temu, gdy mowa była jeszcze o projekcie. Jak się okazuje, w porównaniu z projektem, nie zmieniono ani przecinka. Większość rady była za przyjęciem nowej regulacji. Gdy wybuchła dyskusja o projekcie, NBP argumentował, że chodzi o dojście do poziomu najlepszych banków centralnych. I powoływał się na dobre praktyki amerykańskiej Rezerwy Federalnej.

I tu… należy przyznać mu rację.

“Członkowie RPP powstrzymują się od opisywania swoich osobistych poglądów dotyczących polityki pieniężnej podczas spotkania z inwestorami i analitykami finansowymi, jeżeli mogliby oni osiągnąć korzyść finansową z pozyskania tych informacji, z wyjątkiem przypadków, gdy te poglądy zostały wcześniej wyrażone w ich wypowiedziach publicznych” - czytamy w dokumencie.

Po polsku: na spotkaniach z analitykami członkowie RPP nie powinni mówić, jakiego rezultatu należy się spodziewać po kolejnym posiedzeniu (inwestorzy osiągną korzyść, jeśli zdołają przewidzieć przyszłość), a już zwłaszcza kto jak zagłosuje, i dlaczego. Nic dodać, nic ująć.

NBP faktycznie mógłby wzorować się na Fedzie

O Radzie Polityki Pieniężnej piszę odkąd powstała, czyli od ćwierć wieku, i nie przypominam sobie, by kiedykolwiek był to systemowy problem. Członkowie RPP poważnie traktowali swoją pracę. Dobre praktyki w zacytowanym punkcie potwierdzają po prostu stan faktyczny.

A dobre praktyki powinny iść do przodu, by faktycznie przybliżać nas do sposobu funkcjonowania wzorcowych banków centralnych. Zwłaszcza jeśli chodzi o komunikację, bo - jak powtarzają czasem bankierzy centralni za Benem Bernanke, który stał na czele Rezerwy Federalnej w trakcie globalnego kryzysu finansowego - w ich pracy “98 proc. to komunikacja, a 2 proc. to działanie”.

Podam dwa przykłady.

Nasz bank centralny nie publikuje tekstów wystąpień swoich przedstawicieli. W wielu krajach to standard. Na stronach internetowych można znaleźć teksty przynajmniej wstępnej części (przed pytaniami) konferencji prasowych gubernatorów banków centralnych czy innych publicznych wystąpień. Tak robią oczywiście w Rezerwie Federalnej, Europejskim Banku Centralnym, ale też bankach centralnych Chin, Australii, Wlk. Brytanii, Norwegii czy Bułgarii – tak: Bułgarii. Przywołuję tylko przemówienia z ostatniego tygodnia zamieszczone na stronach internetowych Banku Rozliczeń Międzynarodowych. W Polsce zdarzało się, że do serwisu NBP trafiały doroczne przemówienia prezesa w Sejmie, czy – zwłaszcza ostatnio – pisane przez niego artykuły.

Taki ruch z pewnością pomógłby rozpropagować publiczne wypowiedzi przedstawicieli banku centralnego. Pomógłby w komunikacji i kto wie, może przyczyniłby się do ograniczenia oczekiwań inflacyjnych, a w efekcie i inflacji? Być może przyniósłby też inne skutki. Czy nie należałoby się spodziewać nieco krótszych wstępów prezesa Glapińskiego na jego comiesięcznych konferencjach?

Druga sprawa to “wystąpienia niepubliczne”. Nie mam tu na myśli sytuacji takich, jak słynny “traktat na molo”. Dziś taki wypadek przy pracy może zdarzyć się każdemu. Ale jak pogodzić pracę w banku centralnym z pracą na uczelni? Zwłaszcza, gdy studenci płacą za studia?

NBP na swojej stronie internetowej reklamuje studia MBA “z bankowości i systemu finansowego”. Koszt uczestnictwa w “Akademii NBP”: 10 tys. zł. Później można, jak “Dariusz, zarządzający krajową instytucją płatniczą” (mnie do tego zanonimizowanego opisu pasuje tylko jedna osoba), stwierdzić: “Uczestnictwo w Akademii NBP stanowiło wyjątkową i unikalną okazję, aby osobiście poznać kluczowe osoby odpowiedzialne za politykę pieniężną oraz funkcjonowanie banku centralnego.”

Czy słuchacze “mogliby osiągnąć korzyść finansową z pozyskania informacji” na temat bieżącej sytuacji gospodarki? Wierzę, że tak się nie dzieje. Ale nie miałbym nic przeciwko temu, by regulowały to jakieś dobre praktyki.