Inwestorzy, którzy będą chcieli postawić farmy wiatrowe w polskiej strefie Morza Bałtyckiego, muszą wykazać się współpracą z polskimi producentami oraz dostawcami usług. Czy administracyjny nacisk na "wkład lokalny" ma sens?

Inwestycje w farmy wiatrowe offshore w polskiej strefie Bałtyku mają kosztować nawet 100 mld zł. To ogromne pieniądze, za którymi stoją miejsca pracy, fabryki, usługi i podatki. Polski rząd chciałby aby jak najwięcej z tych pieniędzy zostało w kraju. Projekt ustawy o promowaniu produkcji energii w farmach wiatrowych na morzu, który trafił właśnie do konsultacji, przewiduje powiązanie budowy farm z lokalnymi dostawami i miejscami pracy. Inwestorzy mają przedstawiać plany udziału materiału i usług lokalnych. Z ich realizacji mają też pisać sprawozdania.

Polska nie wymyśla tu własnych rozwiązań. Zapewnienia lokalnych dostaw i usług dla inwestycji w farmy wiatrowe offshore wymaga wiele państwach - od Tajwanu po Stany Zjednoczone. Nauczone doświadczeniami z rozwoju rynku różnych źródeł OZE państwa chcą tym razem zyskać jak najwięcej. Chodzi o spory kawałek globalnego rynku, na którym farmy wiatrowe offshore dopiero się rozkręcają.

O co toczy się gra?

Ponad 10 GW mocy można postawić na terenach obecnie przeznaczonych pod rozwój morskiej energetyki wiatrowej, a docelowo co najmniej dwa razy tyle. Pierwsze trzy farmy wiatrowe dostaną indywidualne kontrakty różnicowe przyznawane przez Urząd Regulacji Energetyki, kolejne będą startować w aukcjach.

Reklama

Stopień wykorzystania mocy w morskiej energetyce wiatrowej jest bardzo wysoki i obecnie sięga 45-50 proc. Potencjał wytwórczy to 50 TWh rocznie, czyli niemal jedna trzecia dzisiejszego rocznego zużycia energii w kraju - oceniło Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej. Przy 20 GW można by produkować nawet 80 TWh energii rocznie. Teoretycznie, ponieważ według Krajowego Planu dla Energii i Klimatu w 2040 roku farmy wiatrowe offshore będą dostarczać Polsce około 30 TWh.

PSEW szacuje, że budowa 6 GW na Bałtyku do 2030 roku stworzy 77 tys. miejsc pracy. Łańcuch dostaw to nie tylko produkcja elementów wiatraków, jak łopaty, wieże, konstrukcje wsporcze, to też osprzęt elektryczny, systemy kontroli kąta natarcia, systemy odbioru mocy. Do tego dochodzą badania na morzu, transport morski i śródlądowy, baza hotelowa i usługowa, szkolenia. To szansa dla polskich portów, ale też wielomilionowe nakłady konieczne do przygotowania się do nowych zupełnie zadań. Sporo polskich firm już jest w branży, produkując głównie na eksport. Dobrym przykładem jest tu Grupa TF Kable, która znajduje się w światowej czołówce branży kablowej. Innym przykładem jest ST3 Offshore - budowniczy fundamentów do morskich wiatraków.

Przedsiębiorstwa działające w Polsce mogą dostarczyć do 50 proc. komponentów potrzebnych do zbudowania morskich farm wiatrowych - oceniło PSEW. "Już teraz niemal 100 polskich podmiotów dysponuje know-how potrzebnym w procesie wytwarzania elementów konstrukcyjnych i eksploatacyjnych na potrzeby budowy morskich farm wiatrowych" - podaje Ministerstwo Aktywów Państwowych. Aby ten łańcuch dostaw zadziałał w praktyce, potrzebny jest jasny, wieloletni plan ze strony rządu.

Wzorem takiego politycznego planu dla inwestycji w offshore jest Wielka Brytania. Jak to wygląda u innych? Czy Chiny są liderem? Czy polski rząd zdąży ze wsparciem? O tym w dalszej części artykułu na portalu WysokieNapiecie.pl