Eksplozja piątej fali pandemii, poszukiwanie środków, także prawnych, do jej powstrzymania i zagrożenie rosyjskie wiszące nad Ukrainą przesłoniły naszą wewnętrzną wojnę na słowa o inwigilację. Jednak złowrogie widmo Pegasusa szpiegującego smartfony oponentów rządu nie zniknęło. Jest obecne, nawet jeśli zwykłego Polaka bardziej interesują finansowe korzyści czy straty z tytułu Polskiego Ładu.
Niektórzy krzyżowcy tego tematu po stronie opozycji robią wiele, by uczynić go mniej poważnym. Roman Giertych, jak przystało na rzecznika obozu wolnościowego, straszy pozwami dziennikarzy, którzy przytoczą choćby oficjalne stanowisko prokuratury na jego temat. Zasypuje też internet setkami postów, w których fundamentalne pytania miesza z prywatnymi porachunkami – np. ujawniając własne, rzekome (kto to sprawdzi?) prywatne rozmowy ze Zbigniewem Ziobrą z 2008 r., które z aferą Pegasusa nie mają nic wspólnego.
A jednak wbrew wysiłkom takich ludzi jak Giertych, aby zdeprecjonować własną krucjatę, uważam temat za śmiertelnie poważny. Komisja śledcza, a taką z odpowiednimi uprawnieniami może powołać tylko Sejm, powinna powstać. Nie wiem, czy faktycznie nielegalnie szpiegowano telefon senatora Krzysztofa Brejzy, szefa kampanii wyborczej głównej partii opozycyjnej w 2019 r. Wiem, że jeśli istnieje choć cień prawdopodobieństwa, że coś takiego jest możliwe, mamy do czynienia z głębokim kryzysem praworządności.
Nie chcę żyć w państwie, w którym najcięższe oskarżenia są nie do sprawdzenia, a stają się wyłącznie kwestią wiary lub niewiary gorliwych kibiców obu stron politycznej wojny.

W krainie podsłuchów

Na wstępie moje osobiste doświadczenia z podsłuchami. Niedługo po upadku pierwszego rządu PiS miałem okazję rozmawiać z wysokim funkcjonariuszem dawnej ekipy usytuowanym w jednym z resortów związanych z praworządnością. Nagle zorientowałem się, że cytuje moją rozmowę z innym politykiem, zresztą z jego własnego obozu, z całą pewnością telefoniczną. Ten drugi polityk był przez chwilę przedmiotem śledztwa dotyczącego wyborczych wydatków. Śledztwo skądinąd skończyło się niczym, ale możliwe, że „po drodze” można było założyć mu podsłuch. Nie podam nazwisk bohaterów tych zdarzeń, nie dowiódłbym niczego w sądzie. Możliwe, że kiedyś w pełni opiszę zdarzenie w pamiętnikach. Nie jestem dziennikarzem śledczym, nie zajmowałem się w zasadzie tematyką związaną ze służbami specjalnymi czy bezpieczeństwem państwa. A jednak otarłem się o ten wymiar polityki – w przedziwnych okolicznościach.