Popyt na tę problematykę wśród widzów z pewnością istnieje, kto bowiem nie ma obecnie żadnych finansowych rozterek? Serial Netflixa okazał się wielkim frekwencyjnym sukcesem: obejrzało go już grubo ponad 100 milionów osób z całego świata i jest to najlepszy wynik w całej historii tego streamingowego giganta.

W tym artykule postaram się naszkicować, w jaki sposób tematy i problematyka powiązana z gospodarką, rynkami finansowymi czy nierównościami finansowymi jest pokazywana w popkulturze, a ściślej rzecz biorąc – we współczesnym pełnometrażowym filmie.

Zapoznanie się z wszystkimi obrazami, które odpowiadają (za minimalne kryterium przyjmuję tutaj, że uwzględniam tylko te produkcje, w których co najmniej jeden główny wątek dotyczy wskazanej tematyki) naszym zainteresowaniom to „mission impossible”, więc przy wyborze filmów do analizy będę się kierował dwoma kryteriami: oglądalnością i dochodowością produkcji. Zawężam więc swoje obserwacyjne pole do głównego filmowego nurtu, ignorując małe produkcje, filmy klasy B i Z oraz niszowe dokumenty.

Już pobieżny przegląd najbardziej dochodowych filmów w historii pokazuje, że pieniądze to nie jest ulubiony temat mainstreamowego kina. W pierwszej 200 najbardziej dochodowych obrazów nie ma typowych o gospodarce czy finansach.
Reklama

Oto pierwsza 10 najbardziej kasowych „finansowych” filmów:

  • „Wilk z Wall Street” (reż. Martin Scorsese”, zarobił na całym świecie” 392 mln dol.);
  • „Wall Street: pieniądz nie śpi” (reż. Oliver Stone, 134,75 mln dol.);
  • „Big Short” (reż. Adam McKay, 133,44 mln dol.);
  • „Nieoczekiwana zmiana miejsc” (reż. John Landis, 90,4 mln dol.);
  • „Wall Street” (reż. Oliver Stone, 43 mln dol.);
  • „Arbitraż” (reż. Nicholas Jarecki”, 35,49 mln dol.);
  • „American Psycho” (reż. Marry Harron, 34,37 mln dol.);
  • „Ryzyko” (reż. Ben Younger, 28,78 mln dol.)
  • „Chciwość” (reż. J.C. Chandor, 19,5 mln dol.)
  • „Glengarry Glen Ross” (reż. James Foley, 10,72 mln dol.).

Tylko dziesięć filmów przekroczyło barierę 10 mln dol. w światowych kinach. Większość wyników nie robi wielkiego wrażenia. Dla porównania: najnowsza odsłona przygód agenta 007 („Nie czas umierać”) zarobiła w USA tylko podczas weekendu otwarcia 56 mln dol. Również lista reżyserów coś nam podpowiada: za kilka topowych filmów odpowiada filmowa elita (Scorsese, Stone, Landis), jednak reszta to już produkcje, za którymi stoją mało znani twórcy, które poza tym znacznie odbiegają finansowo od wąskiej czołówki.

Jeśli poszperamy głębiej, zauważymy, że kino „finansowe” charakteryzuje się kilkoma ciekawymi cechami.

Fotogeniczna giełda

Powyższa lista jest zdecydowanie zdominowana przez filmy, które na tapetę wzięły rynki finansowe i giełdę. W niektórych przypadkach temat ten został ukazany w konwencji komediowej, tylko pobieżnie interesując się merytoryką z zakresu rynków finansowych („Wilk z Wall Street”, „Nieoczekiwana zmiana miejsc”), w innych ukazując amerykańską giełdę jako bezwzględne środowisko walki wszystkich ze wszystkimi (oba filmy „Wall Street” z Michaelem Douglasem), czasem w paradokumentalnej formie, która przybliża odbiorcy mechanizmy funkcjonowania największych parkietów giełdowych („The Big Short”). Dlaczego filmowcy tak lubią giełdę? Jednym z wyjaśniających tropów jest ikonografia i stereotypowy obraz, który zdominował kulturę popularną i tzw. społeczny rozsądek (pojęcie autorstwa włoskiego filozofa Antonia Gramsciego, które oznacza w uproszeniu to, w jaki sposób opinia publiczna nadaje znaczenie pewnym osobom, przedmiotom czy zjawiskom). Giełda to w popkulturze blichtr, znakomicie skrojone drogie garnitury, wielkie emocje i charyzmatyczni, pewni siebie finansiści. Wszystko to znajdujemy w tych filmach i wszystko to znakomicie się sprzedaje.

Z osobnym nurtem mieliśmy do czynienia po wybuchu globalnego kryzysu finansowego, który był inspiracją dla wielu twórców do „rozprawienia” się z winnymi upadku banku Lehman Brothers i dramatami, jakie to za sobą pociągnęło. „Big Short” przybliżył nam osobę, która przewidziała katastrofę na długo przed jej wystąpieniem (amerykański menedżer funduszu hedgingowego Michael Burry grany przez Christiana Bale’a). Poza tym w kinach pojawiło się kilka znakomitych filmów dokumentalnych analizujących strukturę systemu finansowego i jego słabości, które doprowadziły do kryzysu. To chociażby „Inside Job” w reż. Cherlesa Fergusona czy film „Zyt wielcy by upaść” Curtisa Hansona. Twórcy biorą na cel osoby odpowiedzialne za powstanie kryzysu, jak choćby skomplikowaną sieć relacji między rządem USA, bankami oraz agencjami ratingowymi. „Big Short” czy „Inside Job” w bardzo szczegółowy sposób opisują i wyjaśniają szerokiemu odbiorcy złożone ekonomiczne mechanizmy, pokazując przy tym, jak chaotyczne i nieprzewidywalne są te procesy. Podkreślają też, że ekonomia (jak również rynki finansowe) to nauka społeczna, która zawsze opiera się na pewnych założeniach i wartościach. Najważniejszym nurtem w ekonomii jest neoliberalizm, a dla jego wyznawców wartością zysk.

Inną ciekawą grupą są filmy pokazujące bohaterską walkę jednostek z wielkimi koncernami, jak chociażby oparty na faktach „Informator” Michaela Manna o byłym pracowniku koncernu tytoniowego, który oskarża o świadome dodawanie do tytoniu uzależniających substancji chemicznych oraz „Erin Brockovich” o samotnej matce, która rzuca wyzwanie wielkiej firmie zatruwającej środowisko. W tym przypadku biznes oraz procesy, które towarzyszą rozwojowi wielkich koncernów, pozostają lekko w tle i w fabułach pełnią funkcję pomocniczą, której zadaniem jest napędzanie akcji, wprowadzanie fabularnych twistów i niuansowanie portretów głównych bohaterów. Oba wspomniane filmy to też romantyczne (a w przypadku „Erin…” wręcz naiwne) wersje opowieści o samotnym bohaterze, który stawia czoła złu. Wprowadzają jednak do głównego filmowego nurtu kwestię społecznego wpływu wielkich biznesów oraz ich oddziaływania na jednostki.

Interesującą mikroperspektywę oglądu nierówności finansowych przyjmuje zaangażowane autorskie kino, którego najbardziej znanym współczesnym przedstawicielem jest brytyjski reżyser Ken Loach. O pozycji twórcy i jego kina skupionego na problematyce społeczno-ekonomicznej świadczy to, że aż 10 razy był nominowany do Złotej Palmy, czyli jednej z najbardziej prestiżowych filmowych nagród. Obrazy Loacha wpisują się w podgatunek docudrama, czyli połączenie włoskiego neorealizmu i francuskiej Nowej Fali. Jego cechy charakterystyczne to wykorzystywanie aktorów-amatorów, kręcenie w plenerach oraz zainteresowanie nierównościami, na przykład problemem bezdomności. Loach poruszał w swoich filmach m. in. problematykę rynku nielegalnego pośrednictwa pracy dla imigrantów („Polak potrzebny od zaraz”) czy szarpaniny ubogiego człowieka z bezduszną machiną urzędniczą (w „Ja, Daniel Blake”). W „Nie ma nas w domu” rozkłada na czynniki pierwsze kryzys rodziny, który jest następstwem ostatniego globalnego finansowego kryzysu. Loach i kino tego nurtu pokazuje rynek pracy, finansowo-urzędnicze mechanizmy i sposoby, w jakie aspekty finansowe przekładają się na codzienne życie człowieka w sposób rzetelny, mądry i przenikliwy.

Kino jest lewicą

W publicznej debacie toczy się na jednym z frontów dyskusja na temat tego, czy wszystkie ideologie i filozofie polityczne mają podobny dostęp do popkulturowych mediów, są w równym stopniu reprezentowane i ukazywane w symetryczny sposób. Nie trzeba pogłębionych badań, żeby dać odpowiedź przeczącą.

W istotę twórczości jest bowiem zdaje się wpisana lewicowa wrażliwość: uważność na „prostego człowieka” i detale, krytyka mechanizmów władzy, nierówności i świata wielkich pieniędzy. Prawica w kinie jest mocno niedoreprezentowana i funkcjonuje często na marginesie głównego nurtu.

Trudno o przykłady filmów, w których silne państwo narodowe ukazywane byłoby jako podmiot skuteczny i perfekcyjnie funkcjonujący. Nie znam też filmu, który krytykowałby dobroczynność, sąsiedzką pomoc, walkę z nierównościami czy dużą progresję podatkową. Znacie? Analizowany w tym tekście film przyjmuje też zazwyczaj antyneoliberalną perspektywę. Jest to widoczne szczególnie po wybuchu kryzysu finansowego z amerykańskim rynkiem hipotecznym w tle, co jest zresztą w pełni naturalną reakcją filmowego środowiska na patologie rynków finansowych.

Większość filmowych narracji przyjmuje perspektywę jednostkowego protagonisty (czyli na przykład interesujących nas tutaj Danielów Blake czy Michaelów Burry), który powinien zgodnie z założeniami dobrego scenariusza wzbudzać sympatię widza i walczyć ze złem. W przypadku filmów o tematyce powiązanej z finansami, antagonista często ma zbiorową postać i jest nią instytucja, rząd lub firma, a nawet jeśli są to jednostkowi bohaterowie (jak Gordon Gekko z „Wall Street” czy skorumpowani maklerzy z filmu Johna Landisa „Nieoczekiwana zmiana miejsc”) to zawsze są obiektami ostrej krytyki oraz demaskacji.

Kino może pełnić ważną społeczną funkcję, posiada nawet pewną moc sprawczą. O ile netflixowe „Squid Game” to czysta rozrywka, która instrumentalnie wykorzystuje społeczno-finansowy kontekst do stworzenia diabelnie skutecznego produktu, o tyle filmy typu koreańskiego „Parasite” poza tym, że są typową kinofilską frajdą, są też skutecznym narzędziem inspirującym do refleksji. W dobie regularnie wybuchających społecznych buntów i hegemonii wszechmocnego liberalnego dyskursu najlepszym ostrzeżeniem może być groteskowa i makabryczna scena z przywołanego powyższej koreańskiego filmu, w której główny bohater z nizin społecznych dokonuje rzezi na własnych „oprawcach” z finansowych elit. Warto odpowiedzieć na pytanie, jak ciąg zdarzeń i decyzji oraz jakie zewnętrzne okoliczności do tego doprowadziły.