Gdzie jest polski film i dokąd zmierza?

Zależy, jak na to patrzeć. Ja mam przynajmniej trzy perspektywy: jako absolwent Szkoły Filmowej z Wydziału Reżyserii i autor filmów, jako przewodniczący rady PISF-u oraz jako dyrektor Filmoteki Narodowej. Jeśli miałbym to ująć najkrócej, przyszłość polskiego kina jest nieprzewidywalna. Nie ze względu na czyjąś dobrą czy złą wolę, tylko na rewolucję technologiczną, która trwa. Istotne zmiany następują przede wszystkim w dotarciu do widza. Kiedyś wydawało się to kompletnie niemożliwe, a teraz się dzieje: największe amerykańskie wytwórnie zaczynają urządzać premiery swoich filmów nie w kinie, tylko na platformie internetowej albo równocześnie i tu, i tam. W ciągu dwóch, trzech lat możemy oczekiwać całkowitego przejścia do internetu. Kina mają więc te parę lat, żeby się przystosować do innej działalności.
Przebranżowić się?
Rozszerzyć ofertę, tworzyć centra rozrywki, także intelektualnej, czy spotkań. Nie mam pojęcia.
Właściciele kin są przekonani, że dystrybucja w internecie ich nie zastąpi, bo nie przyniesie takich pieniędzy studiom filmowym.
To się już dzieje. Po lockdownie oczekiwano, że nastąpi totalne odbicie, że ludzie ruszą wygłodniali do kin, a okazało się, że w pierwszy weekend w całej Polsce było 45 tys. widzów (czynne były tylko małe kina, multipleksy otworzyły się później - red.).
Ostatnie miesiące były niezłe.
Kiniarze nie narzekają z jednego prostego powodu: że filmy się nawzajem eliminują, a oni są królami sytuacji. Gdy tylko sala zaczyna świecić pustkami, tytuł spada.
Bo przez pandemię nazbierało się premier.
Do tego polskie filmy muszą rywalizować z amerykańskimi produkcjami. Wolę pójść na nowy film Ridleya Scotta niż na jakiś ciężki dramat nie powiem czyjego autorstwa.
Nie lubi pan polskiego kina? Jak inżynier z „Rejsu”?
Nie lubię złego kina. Dobre polskie kino uwielbiam tak jak dobre kino europejskie i amerykańskie. W polskim środowisku filmowym jest coś głęboko niepokojącego: porażka jest podstawą do występowania o następną państwową dotację. I mamy do czynienia z takimi sytuacjami, jak w anegdocie z „Rejsu”. Jedzie się do Gdyni, pokazuje się film na festiwalu i wszyscy mówią, że to jest po prostu shit, po czym z miedzianym czołem składa się kolejny wniosek i dostaje się pieniądze, bo w gronie decydentów są koledzy. To jest zamknięte środowisko. Układ.
Pan jest w środku.
Ja z outsidera stałem się uczestnikiem po 30 latach. Bliższe jest mi kino dokumentalne, a fabularnemu raczej się przyglądam. Pojechałem we wrześniu na festiwal do Gdyni jako szef rady PISF-u.
I jest pan zdegustowany.
Może nie aż zdegustowany, kilka filmów się jednak wyróżniało, mam wrażenie, że powoli, ale nadchodzi zmiana pokoleniowa.
Mówimy m.in. o filmie „Żeby nie było śladów'?
To jest właśnie jeden z tych wyróżniających się i nie wiem, dlaczego nie wygrał.
A film „Wszystkie nasze strachy”, który wyjechał z Gdyni ze Złotymi Lwami?
Nie, to jest publicystyka. Stało się coś takiego jak z teatrem. Jeśli chcę przeczytać artykuł, to biorę gazetę. I artykuł może być powodem do zrobienia filmu, ale film nie może być tylko odzwierciedleniem artykułu. Bo za rok, dwa już go nie będzie. Na tym polega publicystyka, że za chwilę nie będzie już ważna. Dlatego nie pamiętamy, kto dostał nagrodę dwa lata czy pięć lat temu.