Dla Rosji interwencja wojskowa w kraju sąsiedzkim jest ostatecznością. Dlatego Moskwa z tak dużą rezerwą potraktowała prośby prezydenta Białorusi Alaksandra Łukaszenki, by zbrojnie obronić go przed zbuntowanym narodem. Jak się wydaje, dla Kremla czerwoną linią jest moment, w którym państwo uznawane za własną strefę wpływów rozważa zerwanie więzów z Rosją.
Przy czym za własną strefę wpływów są uznawane państwa powstałe po upadku Związku Radzieckiego, z wykluczeniem Estonii, Litwy i Łotwy. Trzy kraje bałtyckie zostały nielegalnie anektowane dopiero w 1940 r., a postawiły na współpracę z Zachodem, jeszcze zanim Rosja pozbierała się po okresie smuty lat 90. i zdecydowała się bardziej konsekwantnie egzekwować swoje oczekiwania wobec bliskiej zagranicy, jak popularnie są nazywane w Rosji państwa postsowieckie.
Po wyborach prezydenckich na Białorusi, które odbyły się 9 sierpnia, Kreml dał do zrozumienia, że nie będzie interweniować, o ile nie będą zagrożone białorusko-rosyjskie procesy integracyjne. Innymi słowy dopóki prezydent Białorusi – czy będzie nim Łukaszenka, czy też ktoś z opozycji – nie zdecyduje się na wypowiedzenie umowy o Państwie Związkowym albo nie zapowie dążeń do integracji z Unią Europejską czy NATO, Mińsk jest bezpieczny. W tej sytuacji trudno się dziwić także politykom opozycji, jak Swiatłana Cichanouska, którzy powtarzają, że chcą zachować bliskie relacje z Rosją, byle nie stracić suwerenności.
Reklama