Entuzjazm Zachodu we wspieraniu Ukrainy powoli zaczyna się wypalać. Coraz częściej słychać ostatnio głosy dopuszczające ustępstwa terytorialne ze strony Kijowa, a nawet do nich namawiające. Mowa choćby o planie włoskiego ministra spraw zagranicznych Luigiego Di Maio, według którego Krym i Donbas powinny otrzymać pełną autonomię, a Ukraina zostać państwem neutralnym. Były sekretarz stanu USA Henry Kissinger podczas forum ekonomicznego w Davos stwierdził natomiast, że nasz sąsiad powinien pogodzić się z utratą terenów zabranych mu przed 24 lutego, gdyż próba ich odbicia może spowodować zbyt daleko idące wstrząsy – a to byłoby nieodpowiedzialne.
Państwa Europy Zachodniej wyrażają też daleko idący sceptycyzm wobec uprzywilejowania Ukrainy w jej drodze do UE. Zdaniem francuskiego ministra ds. europejskich proces akcesyjny w jej przypadku zajmie 15–20 lat, czyli nawet dwa razy więcej niż Polsce (wniosek o członkostwo nasz rząd złożył w 1994 r., a przystąpiliśmy do Wspólnoty już 10 lat później).
Nagrodą pocieszenia dla Ukraińców za powstrzymanie rosyjskiej ekspansji miałaby być integracja europejska w wersji soft. „Pomysł przyszedł mi do głowy przy obliczaniu daty wejścia Ukrainy do Unii Europejskiej na obecnych zasadach – byłby to dopiero 2036 r.! Dlatego musimy zbudować europejską konfederację, która będzie instytucjonalnym miejscem dającym Ukrainie, a także innym krajom kandydującym do członkostwa w UE, możliwość integracji z europejską rodziną” – stwierdził w kwietniu były premier Włoch Enrico Letta w wywiadzie z francuskim pismem „Les Echos”.

Powtórka z historii

Reklama
Zadziwiająco podobny pomysł przedstawił Emmanuel Macron podczas wystąpienia w Parlamencie Europejskim z okazji Dnia Europy 9 maja. Prezydent Francji przyznał, że unijne aspiracje Ukrainy są uzasadnione, podobnie zresztą jak Mołdawii i Gruzji, więc należy jeszcze raz przemyśleć geografię i model organizacji na naszym kontynencie. Jednocześnie zastrzegł, że nawet jeśli Kijów otrzymałby status kandydata już jutro, to jego droga do członkostwa może zająć nawet kilkadziesiąt lat. Przyspieszenie akcesji wiązałoby się zaś z obniżeniem standardów członkostwa i osłabieniem jedności UE. Dlatego też – według Macrona – należy stworzyć szerszą „europejską wspólnotę polityczną”, która stałaby się płaszczyzną współpracy w wielu dziedzinach między wszystkimi państwami Starego Kontynentu podzielającymi demokratyczne wartości. Co ważne, przynależność do niej nie determinowałaby przyszłej akcesji do UE.
Na razie prezydent Francji nie doprecyzował swoich planów. Najprawdopodobniej sam jeszcze nie zna szczegółów nowej koncepcji. Wykuje się ona dopiero w toku konsultacji. Podczas pierwszej podróży zagranicznej po zwycięskich wyborach prezydenckich Macron przedstawił zarys swojego projektu kanclerzowi Niemiec Olafowi Scholzowi, który wyraził wstępne zainteresowanie pomysłem. Zaznaczył jednak, że nowa wspólnota nie mogłaby zniechęcać kandydatów do kontynuowania rozmów akcesyjnych – co zresztą było bardzo celną uwagą. Niestety, można mieć obawy, że to UE w takiej sytuacji będzie mniej zmotywowana do kontynuowania negocjacji z kandydatami.
Macron podtrzymuje więc starą francuską tradycję. Wszak „europejska wspólnota polityczna” jest pomysłem analogicznym do „konfederacji europejskiej”, którą zaproponował w 1989 r. ówczesny prezydent François Mitterand. Był on sceptyczny wobec szybkiego przyjęcia byłych państw bloku komunistycznego do UE, bo uważał, że zaburzy to funkcjonowanie Unii. Przewidywał zresztą, że proces akcesyjny zajmie im kilkadziesiąt lat. Konfederacja europejska miała być luźniejszą formą integracji kontynentu, a głównym zadaniem – zapewnienie pokojowego współistnienia narodów po zimnej wojnie. Mitterand przedstawił swój pomysł ówczesnemu kanclerzowi Niemiec Helmutowi Kohlowi, który, podobnie jak teraz Scholz, wyraził wstępne zainteresowanie.
Propozycja jednak upadła, bo państwa naszego regionu nie odniosły się do niej pozytywnie. I trudno się dziwić: zgodnie z koncepcją Mitterrand jednym z członków konfederacji miał być… ZSRR. Kraje Europy Środkowo-Wschodniej, które dopiero się wyzwalały z żelaznych objęć komunistycznej Rosji, niekoniecznie chciały znowu być z Sowietami w jednej organizacji, tym bardziej takiej, która miała rzekomo gwarantować pokój.

Nieudane partnerstwa

Francja od lat dąży więc do budowy Europy wielu prędkości. Celem tej polityki jest m.in. zablokowanie przesuwania się środka ciężkości kontynentu na Wschód. Rdzeniem integracji ma pozostać Europa Zachodnia, a inne państwa mogą zacieśniać współpracę, o ile się zgodzą na taki jej kształt, jaki wykoncypowali politycy w Paryżu, Berlinie, Brukseli czy Hadze. Przed wyborami prezydenckimi w 2017 r. jeszcze jako kandydat Macron postulował pogłębienie integracji europejskiej wokół strefy euro, w tym powołanie własnego ministerstwa finansów, a nawet parlamentu działającego obok PE. Zgodnie z tą koncepcją Euroland dysponowałby też własną częścią funduszy unijnych, z których korzystanie byłoby zależne od przestrzegania wielu zasad. Jedną z nich miało być unikanie stosowania tzw. dumpingu socjalnego, o który Francuzi oskarżają państwa naszego regionu, przyciągające inwestycje niższymi kosztami pracy. Oczywiście wdrożenie tego planu siłą rzeczy wypchnęłoby państwa spoza strefy euro – m.in. Czechy, Polskę i Szwecję – poza centrum integracji i odcięłoby je od części funduszy.
Na ambicje Francji można byłoby machnąć ręką, mówiąc, że przecież każde państwo forsuje politykę zgodną ze swoimi interesami. Problem w tym, że tworzenie wokół UE nowych kręgów luźniejszej i ściślejszej współpracy dotychczas zupełnie się nie sprawdzało. Od lat funkcjonują unijna polityka dla Bałkanów Zachodnich oraz Europejska polityka sąsiedztwa, a mimo to od 2013 r., gdy do Wspólnoty weszła Chorwacja, żaden z jej sąsiadów nie został członkiem. Obecnie najbliżej jest Czarnogóra, która ma status kandydata od 2010 r.
Jednym z elementów polityki sąsiedztwa jest Partnerstwo Wschodnie – polsko-szwedzki projekt zainaugurowany w 2009 r. Ma ono służyć zacieśnieniu współpracy między UE i sześcioma byłymi republikami ZSRR. Jednym z pierwotnych celów partnerstwa było „przyspieszenie stowarzyszenia na poziomie politycznym”. Półtorej dekady później stowarzyszone są zaledwie trzy państwa: Gruzja, Mołdawia i Ukraina. Białoruś w ogóle z partnerstwa wypadła. Azerbejdżan nie stał się w tym czasie ani trochę bardziej europejski – nadal panuje tam dyktatura. Armenia pod rządami Nikoli Pasziniana weszła na drogę reform dopiero w 2018 r., zresztą od tamtej pory zdążyła już stoczyć jedną wojnę. Umowy stowarzyszeniowe również pozostawiają wiele do życzenia. Ukraina od dłuższego już czasu wskazuje, że część handlowa uniemożliwia jej faktyczną ekspansję na europejskie rynki, bo blokują to ograniczenia kwotowe nałożone na jej towary.
Partnerstwo Wschodnie i tak jest niebywałym sukcesem na tle Unii dla Śródziemnomorza, czyli francuskiego projektu zainaugurowanego w 2008 r., który miał przyciągnąć w orbitę UE państwa Afryki Północnej i część Bliskiego Wschodu, a także przyczynić się do wzmocnienia pozycji Paryża w regionie. Do Unii dla Śródziemnomorza należą m.in. Liban, Egipt, Tunezja, a status obserwatora otrzymała Libia (Syria z kolei została zawieszona). Jak czytamy na stronie Parlamentu Europejskiego, organizacja ta ma „na celu stworzenie obszaru pokoju, stabilności i bezpieczeństwa oraz wspólnego dobrobytu gospodarczego, w pełnym poszanowaniu zasad demokratycznych, praw człowieka i wolności obywatelskich, a jednocześnie na propagowaniu zrozumienia między kulturami i cywilizacjami w basenie Morza Śródziemnego”. Po półtorej dekady w większości państw regionu nie udało się zapewnić ani stabilności, ani bezpieczeństwa, ani dobrobytu, a i ze zrozumieniem między kulturami bywa krucho.