Dyrektorowi naczelnemu Steve'owi Ballmerowi przyznał ocenę „dwa zera”, a wystąpienie szefa pionu handlowego Stephena Elopa podsumował: „wyssał życie z całego stadionu”. Mimo tej – i podobnych – uszczypliwości w Microsofcie podchodzi się do pracowniczych blogów bez emocji. Steve Clayton z pionu strategii biznesu Microsoft International mówi, że spółka uważa blogerów za pozytywne zjawisko. – Pięć do sześciu tysięcy naszych pracowników pisze na blogach, a wytyczne firmy w tej sprawie są jasne – mówi. – W zasadzie streszczają się do tego, żeby blogować z głową: nie pisać na blogu rzeczy, których autor nie chciałby widzieć w prasie. Ludzie, kierowani zbyt ciężką ręką, mają ochotę robić na złość.
W londyńskim pogotowiu ratunkowym podobnie pragmatycznie podchodzi się do „Neenawa” – blogera, który opisuje życie w dyspozytorni. Jeden z jego ostatnich wpisów to ciepłe pożegnanie pewnego kłopotliwego pijaka, który regularnie wystawiał na próbę cierpliwość załóg karetek pogotowia. – Wiemy, że sporo naszych pracowników pisze blogi. Cenimy to, bo uważamy, że pomagają społeczeństwu zrozumieć, na czym polega nasza praca i z jakimi wyzwaniami się zmagamy – deklaruje firma.
Jednak tak tolerancyjny pracodawcy stanowią raczej wyjątek niż regułę, o czym aż za dobrze wie Heather Armstrong. W 2002 r., w rok po tym, jak zaczęła pisać blog o internetowej spółce, w której pracowała, została zwolniona. To od jej blogu „Dooce” pochodzi określenie dooced – wyrzucony z pracy za blogowanie. W owym czasie pani Armstrong napisała: „Wyrzucili mnie z pracy za tę stronę, za to, że pisałam historie, w których występują ludzie z mojej firmy. Ludziska, wy nie bądźcie tacy głupi!”
Podobny los spotkał Ellen Simonetti, stewardesę linii lotniczej Delta Airlines. Zwolniono ją w 2004 r. za to, że na swym blogu „Queen of Sky” („Podniebna Królowa”) umieściła swoje zdjęcie zrobione w prywatnym samolocie jednej z firm. – Blog, który dotyczy aktualnego pracodawcy, a nie jest przez niego usankcjonowany, może być narzędziem zawodowego samobójstwa – mówi Corrine Mills, dyrektor naczelny Personal Career Management, konsultantów ds. rozwoju zawodowego.
Reklama
Ale blogi piszą nie tylko niżsi rangą pracownicy, którzy chcą wyrzucić z siebie urazy. W 2008 r. okazało się, że pod pseudonimem Patent Troll ukrywa się Richard Frenkel, dyrektor ds. własności intelektualnej w Cisco Systems. Wielu blogerów stara się zachować anonimowość, z oczywistych powodów. Autor blogu „Waiter Rant” („Zwierzenia Wściekłego Kelnera”) nie ujawnił ani swego nazwiska, ani nazwy restauracji, w której pracował, lecz szalone powodzenie, jakie zdobył i umowa na książkę, sprawiły, że rozszyfrowano i blogera, i lokal.
– Popularność nie sprzyja utrzymaniu anonimowości – komentuje pani Clayton. Dlaczego więc pracowi blogerzy uparcie robią swoje, ryzykując zwolnienie? Niektórzy po to, by dać upust przepełniającym ich uczuciom. Innymi powodują bardziej ekshibicjonistyczne skłonności i żądza sławy. Wielu liczy na kontrakt na książkę. Simon Benham, agent literacki, który załatwił taką umowę Zoe Margolis, autorce blogu „Girl With A One-Track Mind” („Dziewczyna, której tylko jedno w głowie”) – kronice jej erotycznych przygód z ludźmi branży filmowej – mówi, że entuzjazm wydawców wobec blogerów słabnie.
– Nikogo nie zainteresują bezustanne narzekania na szefa. Tylko zaangażowane blogi, poświęcone konkretnym kwestiom, nadal znajdują wydawców. Na poparcie tej opinii przytacza przykład „Nightjack”, nagrodzonego blogu brytyjskiego policjanta, który analizuje społeczeństwo przez pryzmat pracy policyjnej. Poza tym, dodaje, że pod względem popularności blogi ustępują dziś Twitterowi i podobnym serwisom – a twitterujący pracownicy już przyprawiają pracodawców o ból głowy.
– Może właśnie tę rękawicę podejmie jakiś przedsiębiorczy wyrobnik zza biurka? – zastanawia się Simon Benham. Licząc według stawki 15 słów na jeden tweet, z około sześciu tysięcy takich wpisów może powstać książka. Uwaga twitterzy z zabawnym pomysłem: wasz czas nadszedł!