Pod koniec 2008 r. słyszeliśmy że nie ma ryzyka znaczącego spowolnienia gospodarczego i potrzeby nowelizacji budżetu. Jak wiadomo, deficyt sektora finansów publicznych w 2009 r. był dwa razy większy, niż planowano, i nowelizacja budżetu była konieczna. Potem mówiono, że w obliczu kryzysu Polska oszczędzała, podczas gdy inni wydawali na dopłaty do złomowanych samochodów. Co więcej, nie poddaliśmy się namowom, żeby zwiększać wydatki, i jesteśmy z tego dumni. Ale po roku dane pokazały, że wydatki wzrosły o 10 proc., że deficyt w 2010 r. grubo przekroczy 110, a może nawet 120 mld zł wobec prawie 100 mld rok wcześniej i że w minionych trzech latach zatrudniono 50 tys. nowych urzędników. Obecnie słyszymy, że co prawda w obliczu spowolnienia doszło do poluzowania polityki fiskalnej, ale teraz zaczynamy podręcznikowe jej ograniczenie. Niestety, po raz kolejny przekaz medialny mija się z prawdą. Warto wiedzieć, jak ona wygląda. Wszystkie podane niżej dane są oparte na oficjalnych raportach Komisji Europejskiej i Eurostatu.
Po pierwsze, polski rząd przeprowadza kilkuletnią podręcznikową keynesowską ekspansję fiskalną, dramatycznie zwiększając wydatki. Ta ekspansja wydatkowa osiągnie swój punkt kulminacyjny w 2011 r. Trudno dzisiaj ocenić, czy to jest kwestia przypadku, że kulminacja wypada w roku wyborczym, czy tak zostało zaplanowane. W każdym razie sir Keynes może być dumny, że polski minister finansów tak dokładnie realizuje jego zalecenia. Niestety, realizuje on keynesowską politykę megaekspansji fiskalnej nie w sytuacji recesji i silnie rozwartej ujemnej luki PKB, ale w warunkach niezłego wzrostu gospodarczego. Ujemna luka PKB w Polsce jest najmniejsza ze wszystkich krajów UE. Przypomnijmy, że Keynes postulował, aby w sytuacji, gdy prywatne inwestycje spadają w czasie recesji, znacząco zwiększyć inwestycje publiczne. Dane pokazują, że skala wzrostu inwestycji publicznych w Polsce jest olbrzymia. O ile w minionej dekadzie stanowiły 3,5 proc. dochodu narodowego i były istotnie niższe niż w Czechach czy na Węgrzech, o tyle w 2011 r. udział inwestycji publicznych sięgnie 7,4 proc. PKB. Drugie w rankingu wielkości inwestycji Czechy osiągną 5,7 proc. PKB, a przeciętna w UE wyniesie 2,7 proc. i będzie to mniej niż w 2009 r.
Co to oznacza? Po pierwsze, można być spokojnym o tempo wzrostu gospodarczego w Polsce w przyszłym roku. Przy takiej ekspansji inwestycyjnej sektora publicznego popyt będzie wysoki i wzrost powinien wynosić w granicach 3,5 – 4 proc., nawet jeżeli zwolni globalna gospodarka. Po drugie, wiadomo, że będą to przede wszystkim inwestycje budowlane, a w 2011 r. Polska będzie jedynym krajem w UE z dwucyfrowym tempem wzrostu inwestycji w tym sektorze. Po trzecie, ponieważ podwyżki podatków są umiarkowane, a oszczędności wydatkowych prawie nie ma, ekspansja inwestycyjna sektora publicznego będzie finansowana dalszym przyrostem długu.
Obecny trzyletni epizod megaekspansji fiskalnej może zakończyć się na dwa sposoby. Rząd liczy, że inwestycje publiczne rozkręcą popyt sektora prywatnego i gospodarka ruszy z kopyta. Stąd prognoza wzrostu PKB w 2012 r. wynosząca prawie 5 proc. Ale możliwy jest też inny scenariusz, w którym pojawią się kliniczne objawy keynesizmu jako choroby finansów publicznych. Czyli silny wzrost oprocentowania obligacji rządowych, utrata zaufania inwestorów, spowolnienie tempa wzrostu, konieczność silnych podwyżek podatków i wieloletnia stagnacja wywołana nadmiernym zadłużeniem. Dzisiaj za wcześnie na diagnozę, wiele zależy od działań rządu i parlamentu – ile będzie reform, a ile kiełbasy wyborczej. Ale jedno jest pewne. W Polsce nie było oszczędności. Od 2009 r. trwa natomiast jedna z największych współczesnych ekspansji fiskalnych według podręcznika lorda Keynesa. Jakie będą jej skutki, zobaczymy już w 2012 r.
Reklama