Przez dwie dekady wykładałem na wielu uczelniach w kraju i za granicą, ale największym przeżyciem były dla mnie wykłady w ramach Uniwersytetu Dzieci. Miałem na sali dwie setki studentów w wieku 10 – 12 lat. Sala eksplodowała energią. Gdy zadawałem pytanie, to było 200 rąk w górze. Każdy miał swoje zdanie, chciał dyskutować. Dzieci miały świetne pomysły, były pełne pozytywnej energii.

Jakże inaczej wyglądają zajęcia na wielu polskich uczelniach. Wykładowca mówi monotonnym głosem, przekazując wiedzę dostępną w wyszukiwarce Google, studenci w tym czasie siedzą na fejsie lub walczą z ciężkimi powiekami. Na zadane pytanie spuszczają głowy, byle nie musieli nic mówić. Jak to możliwe, że system edukacji dokonuje takiej transformacji młodzieży – z wulkanów pomysłów w pasywnych „przetrwaczy wykładów”. Winę za ten stan rzeczy ponoszą w części nauczyciele i wykładowcy. Edukacja sprowadza się do przekazywania wiedzy w tradycyjny sposób. Tylko teraz co bardziej nowocześni zamiast kredy używają PowerPointa albo pokażą film na YouTube. Uczniów i studentów oceniamy za pomocą testów, mierząc w ten sposób zasób przyswojonej wiedzy. A tymczasem dzieci i młodzież mają w większości przypadków kompetencje cyfrowe rozwinięte bardziej niż ich wykładowcy. Ostatnio na imprezie Google Think zobaczyłem dane mówiące, że ponad połowa dzieci opanowuje biegłą obsługę smartfonów, zanim nauczy się wiązać buty. Klienci systemu edukacji diametralnie się zmienili, ale system zmienia się powoli. Ponadto nie umacnia kluczowych kompetencji, które będą decydowały o awansie społecznym i zawodowym. W niedawnym artykule na portalu www.obserwatorfinansowy.pl wymieniono dziesięć takich kluczowych kompetencji: umiejętność wnioskowania, inteligencję emocjonalną, sprawność adaptacyjną, kompetencje międzykulturowe, umiejętność przetwarzania dużej ilości danych na abstrakcyjne pojęcia, kompetencje cyfrowe, międzydyscyplinarność, myślenie projektowe, zdolność do pracy w szumie informacyjnym i do współpracy w wirtualu.

Ponadto warto zaszczepić w młodych ludziach pragnienie tworzenia własnej firmy, podczas gdy przygotowujemy ich do wyścigu szczurów w korporacjach. Ale rodzice też nie nadążają. Wypłacają dzieciom kieszonkowe, mentalnie przygotowując je do roli pracobiorcy, czyli tego, który otrzymuje wynagrodzenie. Podczas gdy już w młodym wieku można część kieszonkowego wypłacać w formie zachęty do realizacji ciekawych projektów. Jest wiele historii o młodych, nastoletnich przedsiębiorcach, którzy przekuli pomysły na biznes, niektórzy zostali multimilionerami jeszcze przed dwudziestką. To lepszy start niż udział w wyścigu szczurów. Podobnie na uczelniach – zamiast testów lepiej realizować projekty. Na przykład na konkretne potrzeby firm.

Zamiast zaliczenia – prezentacje efektów projektów realizowanych w kilkuosobowych zespołach. Studenci nauczą się pracy zespołowej i zdobędą praktyczne doświadczenie. A także umiejętność prezentowania, kluczową w wielu zawodach i wtedy gdy ma się własną firmę. Ważną rolę do odegrania ma tu biznes. Kiedy zadzwoni do przedsiębiorcy wykładowca z propozycją współpracy, nie należy go traktować jak kogoś, kto niepotrzebnie zabiera czas. Bo dzięki współpracy ze studentami i uczniami można obniżyć koszty rekrutacji, można wyłowić talenty, pozyskać ciekawe pomysły. To jest właśnie Edunes, czyli dobra współpraca edukacji i biznesu, która dzisiaj jest Polsce tak bardzo potrzebna.

Reklama