Określenie „nieliberalny” stało się dziś słowem wytrychem, za pomocą którego do jednego worka wrzuca się przywódców prawdziwych reżimów autorytarnych oraz konserwatystów państw Zachodu - pisze Ramesh Ponnuru, felietonista Bloomberga.

Ameryka staje się “nieliberalną demokracją” – ostrzega Fareed Zakaria. To samo dzieje się w Polsce – pisze Anne Applebaum. William Galston i William Kristol, którzy często występowali przeciw sobie w debatach politycznych, tym razem napisali wspólne oświadczenie, w którym wyrażają obawę, że „podstawowe instytucje i wartości liberalnej demokracji są atakowane”.

Być może pewną ulgą będzie przeczytanie, że nie-liberalizm wcale nie jest na fali wznoszącej, a w gruncie rzeczy to sam w sobie nie istnieje. Taką interesującą tezę rozwija izraelski filozof Yoram Hazony na łamach „The Wall Street Journal”. Hazony określa liberalizm jako „pożądany i możliwy do wprowadzania ogólnoświatowy reżim prawny, opierający się na amerykańskiej sile, wzmacniający prawa człowieka i indywidualne wolności”.

Hazony pisze dalej, że wspierający ten projekt ukuli pojemne pojęcie „nie-liberalizmu”, którym określają wszystkich swoich oponentów, począwszy do dyktatorów z reżimów autorytarnych, a skończywszy na tradycyjnych konserwatystach. Filozof jednak sprzeciwia się tej praktyce, ponieważ w ten sposób za grzechy prawdziwych dyktatorów winą obarcza się tradycyjnych konserwatystów – uważa.

Hazony ma zasadniczo rację – termin “nieliberalny” jest używany w zbyt szerokim znaczeniu. Zmniejszenie poziomów imigracji czy nałożenie pewnych ograniczeń na system sądownictwa mogą być złymi lub dobrymi pomysłami, ale daleko im do takich działań, jak wsadzanie do więzień za odmienne poglądy polityczne. Dlatego też nie powinniśmy używać terminologii, która tych różnic nie dostrzega. Hazony ma również rację pod tym względem, że będziemy ulegali pokusie nie dostrzegania tych różnic, jeśli bitwa pomiędzy liberalizmem a nie-liberalizmem stanie się centralną kwestią naszej polityki.

Reklama

Ale Hazony używając terminu “liberalizm”, także trochę przesadza, tyle, że na swoją korzyść. Definiuje bowiem liberalizm w idiosynkratyczny sposób, jako przykład „uzbrojonej doktryny”, do której nawiązywał Edmund Burke. Hazony uważa, że Zachód podejmował działania wojskowe przeciw Slobodanowi Milosevicowi, Saddamowi Husseinowi czy Muammarowi Kadaffiemu, ponieważ wszyscy oni byli określeni mianem „nieliberalnych”. Hazony uważa też, że polityka zagraniczna zaprojektowana w taki sposób, aby tłumić nie-liberalizm w końcu nie będzie w stanie definiować swoich celów: „W świecie pełnym nie-liberałów, jak wybrać, czy teraz czas na Rosję, czy Chiny? A może Arabię Saudyjską lub Iran?”.

Konserwatywny filozof nie widzi różnicy pomiędzy różnymi sytuacjami. Nie interweniowaliśmy zbrojnie na Bałkanach dlatego, że Serbia była nieliberalna. Zrobiliśmy to dlatego, że sądziliśmy – słusznie lub nie – że nieliberalny reżim stosował mordercze praktyki oraz występował przeciw naszemu interesowi.

Dla Hazony’ego jeszcze większym zagrożeniem jest wewnętrzny liberalizm, który chce “wyeliminować nie-liberalizm w jego wszystkich formach”. Taki liberalizm nie pozostawia miejsca na uczucia narodowe czy religijne, które inspirują wielu konserwatystów. „Ani uczucia narodowe, ani poparcie dla religii, nie mogą pochodzić od liberalnego teoretyzowania na temat uniwersalnych praw człowieka czy wolności jednostki”. A zatem „każdy, kto broni narodowych czy religijnych idei, zostaje wrzucony do jednego worka z takimi nie-liberałami, jak Putin, Ergodan czy Kim”.

To przesada, ale sądzę, że izraelski filozof chce coś ważnego pokazać. Myślę, że pomocne byłoby dokonanie rozróżnienia pomiędzy dwiema formami liberalizmu.

Weźmy liberalizm, który odwołuje się do idei politycznych wspólnych u klasycznych liberałów, nowoczesnych liberałów oraz nowoczesnych konserwatystów (np. John Stuart Mill, Ted Kennedy i Ronald Reagan). W każdym wydaniu liberalizm odwołuje się do idei, że wszyscy ludzie mają uprawnienia, które powinny być szanowane i chronione przez rząd. Do uprawnień tych należą m.in. wolność słowa i wyrażania poglądów, bezstronność prawa, etc.

Jedna z form liberalizmu – nazwijmy go „racjonalistycznym” czy „postępowym” – dąży do postrzegania tych uprawnień jako aksjomatów, odkrytych podczas epoki oświecenia, w przekonaniu, że powinny one powszechnie obowiązywać. Dla postępowego liberalizmu, polityka to wypracowywanie konsekwencji liberalnych zasad i wprowadzanie ich w życie.

Z kolei inna forma liberalizmu – możemy go nazwać „konserwatywnym liberalizmem” – uważa, że istnieje pewien zestaw praktyk, których nauczyliśmy się przez wiele wieków metodą prób i błędów, a praktyki te sprzyjają rozwojowi ludzkości.

Pierwszy rodzaj liberalizmu ma w sobie totalizujący impuls, który stawia go w sprzeczności z religią – tak jak pokazały to prześladowania Kościoła Katolickiego przez Jakobinów w czasie Rewolucji Francuskiej. Drugi rodzaj liberalizmu, liberalizmu Edmunda Burke’a i amerykańskich Federalistów, tego rodzaju impulsów nie posiada. Liberalizm postępowy jest niecierpliwy jeśli chodzi o koncepcję granic, liberalizm konserwatywny z kolei postrzega państwo narodowe jako historycznie nieodłączny element demokracji liberalnej.

Ta druga forma liberalizmu (konserwatywna) zgadza się z Hazony’m – idee narodowe i wsparcie dla religii nie mogą być wyprowadzone z teoretyzowania o prawach człowieka. Idzie nawet dalej: konserwatywny liberalizm nie uważa, że liberalne instytucje można w ogóle wyprowadzić z takiego teoretyzowania. Są one bowiem zakorzenione w zachodniej tradycji, która przeplata się z historią judaizmu, chrześcijaństwa i żywego doświadczenia państw narodowych. Zawężając zatem liberalizm do jego najbardziej postępowej wersji Hazony znacznie ogranicza to pojęcie.

Jeśli nie-liberalizm oznacza odrzucenie kluczowych wartości, takich jak równość wobec prawa, wolność słowa, etc., to wtedy pojęcie to staje się jak najbardziej spójne, i w żadnym razie nie służy do oszczerstw. Możemy zatem trzymać się tego punktu widzenia, bez obawy, o agresywny i dogmatyczny liberalizm, którego lęka się Hazony. Wtedy możemy uznać, że większość naszych politycznych sporów dotyczy tego, jak działać na podstawie liberalnych idei, a nie jak podważać liberalne podstawy.

Możemy nawet pewnego dnia zauważyć, że część dzisiejszych ataków na te kluczowe liberalne pryncypia pochodzi od nieliberalnej lewicy czy nieliberalnej prawicy. Bo jak głęboko wierzymy w to, że przeciwne strony powinny się spotykać i walczyć na argumenty w dyskusji, a nie walczyć za pomocą zamieszek na ulicach? Albo jak bardzo wyznajemy zasadę, że państwo powinno chronić prawa wszystkich obywateli, a nie tylko służyć jednej grupie kosztem innych?

Podsumowując, wszyscy powinniśmy być tak precyzyjni, jak to tylko możliwe. Natomiast nie-liberalizm wydaje się być realnym zagrożeniem, któremu warto stawić czoła.

>>> Czytaj też: Na co idą środki z 500 plus? Ponad połowa jest wydawana na podstawowe potrzeby