Te dwa zdania wydają się stać ze sobą w oczywistej sprzeczności. Przyzwyczailiśmy się bowiem uważać, że postępująca automatyzacja gospodarki doprowadzi do sytuacji, w której zabraknie pracy dla ludzi. Jako pierwszy problem ten postawił John Maynard Keynes w swoim słynnym eseju „Ekonomiczne perspektywy dla naszych wnuków” z 1930 r. W ciągu ostatniej dekady wizja milionów pozbawionych przez roboty oraz sztuczną inteligencję szans na jakiekolwiek sensowne zajęcie powróciła z wielką siłą. Zainspirowała ona wielu autorów (często wywodzących się z okolic Doliny Krzemowej) do szukania antidotum. Na przykład w postaci bezwarunkowego dochodu podstawowego. W tym scenariuszu roboty będą robić, a ludziom rzuci się coś na uspokojenie nastrojów. Żeby się nie buntowali.
Ale to nie takie proste. Bo równie wielu (a może nawet więcej) ekonomistów zajmujących się problemem automatyzacji stoi na stanowisku, że „technologiczne bezrobocie” to jednak jest humbug. Nic takiego nigdy dotąd nie nastąpiło. A więc i w przyszłości pewnie nie nastąpi. Owszem, w gospodarce kapitalistycznej fale bezrobocia cyklicznie powracają i będą powracać. Jednocześnie stale postępują procesy automatyzacji pracy. Ale tu nie ma prostego mechanizmu wiążącego przyczynę ze skutkiem. Bezrobocie w momencie X nie wybucha dlatego, że kilka miesięcy wcześniej wprowadzono do obiegu pracooszczędny wynalazek Y. Mamy tu raczej do czynienia ze współ występowaniem. Jest tak, że technologiczna innowacja prowadzi do powstawania nowych zajęć i zawodów. Kto dziś pamięta o zawodzie woźnicy? A 100 lat temu kto przypuszczał, że będzie taki zawód jak projektant stron internetowych?
Nie oznacza to jednak, że automatyzacja nie ma wpływu na sytuację pracownika. Pokazują to w niezwykle interesującej pracy dwaj ekonomiści z Banku Rezerwy Federalnej w San Francisco Sylvain Leduc i Zheng Liu. W 2000 r. udział płac w dochodzie narodowym USA wynosił jeszcze 63 proc. W 2018 r. spadł do 56 proc. Między 2010 a 2015 r. bywały nawet momenty, gdy sięgał 54 proc. Dodajmy, że działo się to w okresie, w którym (pomijając kilka lat po kryzysie 2008 r.) bezrobocie było raczej na niskim poziomie.
Ta widoczna gołym okiem depresja pracowniczych dochodów oczywiście nie umknęła w ostatnich latach uwadze ekonomistów. Choćby na tych łamach pisaliśmy na ten temat wielokrotnie. Wśród przyczyn na plan pierwszy wysuwa się zazwyczaj problem spadającego uzwiązkowienia. Wiadomo, pojedynczy pracownik (zwłaszcza gorzej wykwalifikowany lub łatwo „wymienialny”) ma ograniczone możliwości negocjowania swoich warunków zatrudnienia. Albo bierze to, co mu dają, albo „do widzenia”. W efekcie im mniej związków, tym więcej pracowników zdanych na łaskę i niełaskę pracodawcy.
Reklama
Leduc i Liu do listy przyczyn osłabienia pracownika dodają właśnie automatyzację. Chodzi nie tyle o to, że postęp zachodzi. Kłopot z innowacjami polega na tym, że są procykliczne. Gdyby wprowadzano je wyłącznie w okresie dobrej koniunktury, nie byłoby kłopotu. Dałoby się wówczas osłonić negatywne koszty robotyzacji. Pracownicy szybko znajdowaliby bowiem zatrudnienie w innych miejscach. Z modelu przygotowanego przez Leduca i Liu wynika, że wówczas spadek udziału płac w gospodarce (oczywiście przy innych okolicznościach na niezmienionym poziomie) wyniósłby w latach 2000–2018 ledwie 2 pkt proc. Czyli byłby w zasadzie niewidoczny.
Niestety, na konkurencyjnym rynku pozbawionym centralnego planowania firmy wykorzystują automatyzację do osiągnięcia przewagi konkurencyjnej przez cały czas. A okres gospodarczego spowolnienia (gdy bezrobocie rośnie i spada ogólna aktywność gospodarcza) nie jest wyjątkiem. Dlatego tak trudno bronić się przed negatywnymi konsekwencjami automatyzacji. W tym sensie robotyzacja w kapitalizmie nie jest śmiertelną chorobą, która powala świat pracy natychmiast niczym udar albo zawał. Jest raczej cichym mordercą zabijającym stopniowo. Ale niestety skutecznie. ©℗
Kłopot z innowacjami polega na tym, że są procykliczne. Gdyby wprowadzano je wyłącznie w okresie dobrej koniunktury, nie byłoby kłopotu. Dałoby się wówczas osłonić negatywne koszty robotyzacji. Pracownicy szybko znajdowaliby bowiem zatrudnienie w innych miejscach