Jak pan sądzi, jak głęboka będzie ta recesja?
- Myślę, że będzie głęboka, bardzo głęboka. Moim zdaniem, wchodzimy w bardzo silną fazę deflacji. Uważam, że ci, którzy obawiali się inflacji i hyperinflacji, są poza rynkiem. Rozumiem, że perspektywa wydania 700 mld dol. jest niepokojąca - ale, prawdę mówiąc, kiedy się niszczy bogactwo, kredyt i pieniądz w tempie, w jakim my to robimy, taka kwota to zaledwie kropla w morzu inflacji.
Jak ocenia pan dotychczasowe reakcje rządu USA?
- Nie jestem entuzjastą stymulacji. Wszystkie te podpórki cen, płac i kredytu tylko przedłużą trwanie tego, co nieuniknione. Trochę się niepokoiłem w październiku, gdy chodziły pogłoski, że detaliczni sprzedawcy nie przyjmują kart kredytowych - przecież, do licha, człowiek nie może iść do restauracji z własną sztabką złota i odcinać kawałeczków na zapłacenie rachunku. Takie podejście wywołałoby trudności w gospodarce i dlatego jestem zwolennikiem utrzymania jakiegoś wiarygodnego systemu płatności przelewem.
Reklama
Z drugiej strony, nie wierzę, że gospodarkę da się ustawić. Pod tym względem jest jak z pogodą. Nie zlecamy fachowcom naprawienia pogody, lecz wkładamy płaszcz od deszczu. Możliwość bankructwa jest warunkiem istnienia sprawnego systemu. Jeżeli dany model biznesu się nie sprawdza, to udziałowcy, którzy go zatwierdzili, powinni przegrać.
Czy słusznie postąpiono, pozwalając na upadłość banku Lehman?
- Nie wiedziałem, że ktoś odpowiada za to, by Lehman nie zbankrutował. Wydawało mi się, że to należy do kompetencji akcjonariuszy i zarządu. Jeśli przegapiono sprawę Bear Sterns, która rozegrała się pół roku wcześniej, to nie moja wina. Były oznaki.
Lehman Brothers był jednym z przejawów pewnego systemu, który w całości był źle finansowany. Lehman przyspieszył świadomość tego stanu, natomiast moim zdaniem, nie był przyczyną.
Czy to znaczy, że rząd powinien oznajmić: Nie podejmujemy żadnych dalszych interwencji w system finansowy?
- Gdyby tak się stało, sądzę, że nastąpiłby spadek, co się zowie - ale on czeka nas tak czy inaczej. Rzecz w tym, by jak najszybciej przez to przejść i szybciej ozdrowieć.
Jestem głęboko przekonany, że to będzie trudne - ale krajem, który wyjdzie z tego jako najmocniejszy, będą Stany Zjednoczone, ponieważ pozwolimy wolnemu rynkowi działać i pod tym względem nie pozostaniemy w tyle za nikim. Nie wiem, dlaczego wszystkim tak zależy na zdyskredytowaniu wolnego rynku. Nie ma lepszego systemu - tyle że on pozostawia także swobodę popełniania błędów tym, którzy chcą je popełniać. Mówi się, że umożliwia działanie takim, jak Bernie Madoff? Oczywiście, tak. Ale czy to oznacza, że cały system jest zły? Nie.
Co uważa pan za wyróżniającą cechę tych, którzy nie popełnili błędu?
- Szczęście. Zawsze, kiedy uderza kryzys, okazuje się, że ktoś miał rację, a ktoś jej nie miał. Jeśli zdarzy się, że dwukrotnie trafnie przewidziałeś rozwój wypadków, wychodzisz na króla, na wyrocznię. Wymyślamy dla takiego człowieka tytuł i nosimy go na rękach.
W jaki sposób kryzys zmieni kształt Wall Street?
- Wall Street podzieli się na dostawców kapitału i dostawców porad. Myślę, że Wall Street powróci do modelu mniejszych podmiotów, którymi łatwiej zarządzać. Zarządzanie siecią bankomatów i należnościami z tytułu kart kredytowych to nie to samo, co doradzanie szefom firm w sprawie wielkich transakcji. Mówiłem wielokroć, że Wal-Mart jest wielkim detalistą i Tiffany jest wielkim detalistą - i miejmy nadzieję, że nigdy się nie połączą.
Czy uważa pan, że rząd powinien wprowadzić pewne ograniczenia, jeśli miałby dać bankom więcej pieniędzy?
- Po pierwsze, uważam, że rząd nie powinien się w to angażować. Jeśli jednak ma się zainwestować w jakąś działalność, to uważam, że trzeba pozwolić spółkom prowadzić tę działalność. Jeśli nie zapłaci się ludziom i nie pozwoli się im odbywać posiedzeń, inwestycje w te spółki muszą okazać się problematyczne. Skoro mają być właścicielami, musza się nauczyć postępować jak właściciele.
A jeśli chodzi o waszą działalność, gdzie się najwięcej dzieje?
- Jeśli nie w sferze restrukturyzacji, to w myśleniu w kategoriach bilansu. Każdy ma swoje problemy. Rozważamy wejście do segmentu doradców ds. ryzyka. Tam się dzieją takie rzeczy, przy których swapy kredytowe to dziecinna zabawa. Przewidujemy, że powstanie wielka dziedzina doradztwa - pomagania ludziom w zrozumieniu ryzyka, jakie nabyli bezpośrednio lub pośrednio. Nawet jeśli zlikwidowano cały pion, który to ryzyko nabył, papier pozostał.
Niektórzy uważają, że ten kryzys przyspieszy relatywny światowy schyłek Ameryki. Czy mają rację?
- Nie. Jeżeli uda się sprawić, by USA pozostały miejscem, gdzie można zainwestować pieniądze i polegać na wyniku, wyjdziemy z tego przed resztą świata.
ZARABIAĆ NA DORADZANIU
Ken Moelis (50 lat), który w ciągu ostatnich trzydziestu lat wyrobił sobie imię w niektórych najbardziej znanych bankach na Wall Street, założył firmę doradców ds. fuzji, Moelis & Company, w 2007 roku i od tego czasu w szybkim tempie zwiększa personel. Karierę zawodową rozpoczął w Drexel Burnham Lambert. Potem przeszedł do Donaldson, Lufkin & Jenrette, gdzie przyczynił się do budowy wysokiej renomy spółki jako gwaranta emisji wysokorentownych obligacji i doradcy ds. fuzji i przejęć. Kolejnym etapem kariery była praca w banku inwestycyjnym UBS, gdzie doszedł do stanowiska prezesa. Gdy odszedł, by założyć własną firmę, w ślad za nim podążyło liczne grono bankowców.