Ostatnie dni przyniosły informację, że resort skarbu wpisał KGHM na listę spółek, których akcje chce sprzedać. Potem związki zawodowe w KGHM zagroziły strajkiem i ogłosiły pogotowie strajkowe, wicepremier i minister spraw wewnętrznych oświadczył, że żadnej sprzedaży nie będzie, bo byłoby to złamanie przedwyborczych obietnic premiera. Po tej sekwencji zdarzeń resort odpowiadający za prywatyzację ogłosił, że to była tylko propozycja. W piątek trwała medialna wymiana zdań między wicepremierem a premierem.
W moim odczuciu, zwycięzcą tej rundy zostały związki zawodowe, które wicepremier de facto umocnił w przekonaniu, że nadal mają olbrzymi wpływ na przyszłość miedziowej spółki. Jeśli tak ma być, to może na przykładzie KGHM sprawdzić, jak w praktyce działa opisywany przez media pomysł drugiego wicepremiera, by zamiast inwestorom firmy sprzedawać pracownikom. Różnica zdań między ministrem skarbu a innymi członkami rządu zdaje się wchodzić do tradycji obecnej ekipy. Zupełnie niedawno zamieszanie powstało w PKO BP i dotyczyło dywidendy. Minister skarbu nie czuje też zupełnie giełdy: komunikat z listą firm wystawionych na sprzedaż ogłosił w czasie sesji, jakby nie mógł tego zrobić albo przed, albo po niej.
Ciekawe było też zachowanie inwestorów instytucjonalnych (chwilowa, ale gwałtowna wyprzedaż akcji) oraz wypowiedzi części zarządzających i analityków. Dla niektórych z nich prywatyzacja jest czymś złym. Jak dla mnie bomba. Co więcej, argumentem przeciw sprzedaży była m.in. wysoka dywidenda wyciągana ze spółki przez rząd. Jak rozumiem, wysoka dywidenda ordynowana co roku przez rząd cieszy inwestorów, bo sprawa wypłaty załatwiana jest innymi rękoma. Nikt nie wspomniał, że po ostatniej wypłacie firma musi ciąć inwestycje.
Reklama