Do tego czasu był inżynierem w IBM w Londynie i z zazdrością patrzył na kolegów opuszczających firmę, żeby przejść na swoje. – Przyjrzałem się wtedy bardzo głęboko swojej karierze – mówi Simon Webster, który miał wówczas 31 lat.
Rozwiązanie pojawiło się, gdy odbywał kurs MBA w London Business School. Okazało się, że zamiast gromadzić kapitał prywatny na uruchomienie własnego biznesu, może szukać ludzi, którzy wesprą go przy kupnie istniejącej firmy, najpewniej w tarapatach, w którą on mógłby tchnąć ducha i przekształcić w szybko rozwijający się przedsięwzięcie.
Środkiem do osiągnięcia tego celu miał być tzw. fundusz poszukiwań (ang. search fund), do którego wpłaty wnoszą ludzie bogaci i który mógłby mu zapłacić za wyszukanie odpowiedniej firmy do kupna.
Ci sami inwestorzy mogliby później stworzyć znacznie większy fundusz, który umożliwiłby Websterowi przejęcie upatrzonej firmy. Zgromadzenie 80 tys. funtów zajęło mu siedem miesięcy. – To było najcięższe, bo idea takich funduszy była wówczas zaledwie koncepcją – mówi.
Reklama

Szansa dla początkujących

W USA fundusze poszukiwań działają od mniej więcej 25 lat, przynosząc znaczne dochody małej, ale ciągle rosnącej grupie inwestorów. Absolwenci studiów MBA (pojedynczo albo we dwóch) szukają nadających się do kupna firm z przychodami w granicach od 4 do 20 mln dol. – Najczęstszy obiekt takich poszukiwań stanowi firma rodzinna, nad którą spadkobiercy nie chcą przejmować kontroli – mówi Bill Egan, założyciel bostońskiego funduszu kapitału prywatnego Marion Equity Partners, który jest jednym z największych inwestorów funduszów poszukiwań.
– Sądzę, że jedną z przyczyn powodzenia tych młodych poszukiwaczy jest fakt, że wielu sprzedającym podoba się sam pomysł, bo przypomina im czasy, gdy sami startowali w biznesie – mówi. – Są oni zresztą pełni energii.
Mimo to liczba początkujących przedsiębiorców wspieranych przez fundusze poszukiwań jest w USA skromna, a w Wielkiej Brytanii i w reszcie Europy jeszcze skromniejsza. Simon Webster stanowi wyjątek, ale – jak mówi – własne doświadczenie przekonuje go, że Wielka Brytania może być szczególnie obiecującym polem działania.

Pionier branży

Pierwszy znany fundusz tego typu stworzył w 1984 roku Jim Southern, bostoński inwestor, który kupił drukarnię z obrotem około 40 mln dol. i ostatecznie zapewnił udziałowcom 35-krotne zwiększenie wartości ich udziałów. Od tego czasu stał się on przedsiębiorcą, specjalizującym się właśnie w funduszach poszukiwań. Twierdzi, że umożliwiły 14-krotne powiększenie środków, jakie ulokował w 20 firmach, średnio na osiem lat.
Zdaniem Jima Southerna siłę dobrego funduszu poszukiwań stanowi jego zarząd. – Niemal w każdym składa się on z ludzi, którzy są finansowo zainteresowani wynikami firm – mówi. – Większość z nich z powodzeniem będzie samodzielnymi przedsiębiorcami.
Szczególnie obfite żniwo przedsiębiorcy wspierani przez te fundusze powinni zbierać w Europie, bo jest tam wiele rodzinnych firm z problemami z sukcesją. Różnice między anglosaskim modelem przedsiębiorstwa i sposobem prowadzenia interesów w Europie kontynentalnej często uniemożliwiają jednak takie transakcje.

Rodzinne firmy

Simona Webstera z ideą funduszy poszukiwań zaznajomił Rob Johnson, Amerykanin, który był wówczas wykładowcą w London Business School. Później przeniósł się do Paryża, wykłada także w Hiszpanii. Uważa on, że w Europie jest kilka krajów, w których pomysł tych funduszy nigdy nie wypali, ponieważ rodziny nie będą skłonne pozbywać się kontroli nad własnym przedsiębiorstwem. – W Hiszpanii jest cały problem z rodzinami, które nie chcą wyzbywać się swoich firm. W Niemczech do pewnego stopnia także – mówi.
Brytyjscy właściciele firm bardziej przywykli do ich sprzedawania, ale – jak dodaje Rob Jones – nawet i tam tę koncepcję uważa się za dziwną. – W Wielkiej Brytanii większość inwestycji w firmy odbywa się poprzez wykup menedżerski, w mentalności zakorzenione jest więc przekonanie, że ludzie chcą kogoś, kto już wcześniej kierował firmą. To akurat przeciwieństwo tego, co próbują robić fundusze poszukiwań.
Jeśli chodzi o Simona Webstera, to gdy miał już zapewnione wsparcie ze strony funduszu, zaczął poszukiwać firmy do kupienia – co zajęło mu trzy i pół roku. Kupił RSL, rodzinną spółkę produkującą protezy za około 3 mln funtów. Milion zapewnił fundusz poszukiwań. Dwaj jego inwestorzy dołączyli do zarządu.
Może to dziwne, ale Webster – którzy korzystał także z innych metod gromadzenia pieniędzy – twierdzi, że w długim okresie oczekiwania na obiekt do przejęcia jego entuzjazm wobec pracy dla funduszu poszukiwań nie zmalał, lecz wzrósł. – Dla mnie to było odkrycie. Jeśli wykonuje się tę pracę właściwie, to można mieć z tego dużą frajdę – wspomina.
Sukces nie przyszedł łatwo. Trzy miesiące po kupnie RSL straciła wielki kontrakt, wskutek czego zniknęła trzecia część inwestycji funduszu. – To było bardzo bolesne – mówi Simon Webster, dodając jednak, że na szczęście w trakcie poszukiwań nawiązał osobiste kontakty ze swoimi inwestorami.
– Byli fantastyczni – mówi. – Wiele razy znajdowali się w takich sytuacjach, więc nie panikowali. Nauczyli się jak wspierać, a nie jak kopnąć.
Umiejętności Simona Webstera najlepiej się przydały do poprawy marketingowej i finansowej strony działalności RSL. Szybko podwoił obroty firmy, do 7 mln funtów, co umożliwiło mu kupno pokrewnego biznesu, jaki wypatrzył podczas poszukiwań. Sprzedał RSL w grudniu 2005 r., ale jeszcze przez prawie dwa lata był w niej dyrektorem naczelnym.

Potrzebny sukces

Simon Webster jest przekonany, że słabe wykorzystanie możliwości, jakie w Wielkiej Brytanii mają fundusze poszukiwań, wynika po części z faktu, że czołowe szkoły biznesu nie wspierają tego pomysłu. W USA ma on entuzjastów w Harvardzie i Stanfordzie, które starają się uwiarygodnić tę koncepcję wśród poważnych inwestorów.
Uważa też, że brytyjscy inwestorzy takich funduszy mieliby przewagę nad ich kolegami w USA, gdyż w Wielkiej Brytanii znacznie więcej informacji o firmach jest publicznie dostępnych. Również zbieranie środków powinno być łatwiejsze ze względu na ściślejsze niż w USA związki wśród społeczności inwestorów.
Choć więc nadal utrzymuje udziały w paru przedsięwzięciach, dodatkowo utworzył właśnie Brytyjskie Stowarzyszenie Funduszy Poszukiwań, które ma na celu propagowanie informacji o tych funduszach. – Jest dla mnie frustrujące, że rozwinęły się one w USA, a tutaj są nadal w fazie embrionalnej – mówi.
Rob Jones jest natomiast przekonany, że Wielka Brytania może pójść w ślady USA, a w średnim okresie nawet je dogonić. Przyznaje jednak, że „do tego potrzeba kilku widocznych sukcesów”.
Zarobek po pewnym czasie
Fundusz poszukiwań to pula środków zebranych na wsparcie wysiłków przedsiębiorcy (albo zespołu przedsiębiorców), rozglądającego się za prywatną firmą do kupienia. Samo jej przejęcie finansowane jest przy użyciu dodatkowych źródeł kapitału. W przypadku jednak typowego funduszu poszukiwań większość tego kapitału pochodzi od inwestorów, którzy wyłożyli początkowe wsparcie. Fundusze takie (pierwszy powstał w 1984 roku) stosunkowo mało doświadczonym fachowcom z ograniczonym zasobem kapitału dają one możliwość szybkiego dojścia do własności małej firmy. Poza tym przynoszą one znaczny zwrot z kapitału małej, ale rosnącej liczbie inwestorów. Mimo to nawet w USA niewielu absolwentów szkół biznesu sięga co roku po te środki. Można to częściowo wyjaśnić podejściem do opłacania kandydatów na szefów firm. Podczas gdy łączne wynagrodzenie absolwentów z dyplomem MBA zwykle już na początku obejmuje wysoką pensję oraz solidną premię, przedsiębiorca związany z funduszem musi się przez większość całego procesu zadowolić relatywnie niskim dochodem.
ikona lupy />
Fot. Istock / DGP