Nauka, innowacje, uniwersytety, rozwój – w ciągu upływającej dekady to było najważniejsze wspólne europejskie przedsięwzięcie. Rządy wyznaczyły specjalnych ministrów do roli krajowych „Mr. Lisbona”, mających troszczyć się każdego dnia o te cele. I choć niektórzy kręcili nosami, iż wszystko to mogą się okazać pobożne życzenia, w Europie zapanował wtedy urzędowy i absolutnie obowiązujący entuzjazm innowacyjności.
W ciągu 10 lat Europa nie tylko nie zbliżyła się w innowacyjnym pościgu do Ameryki, ale uciekła nam także po drodze Azja. Owszem, Europa wysupłała w tym czasie resztki swoich zasobów, ale nie na innowacje i rozwój, ale na bardziej lub mniej protekcjonistyczne starania o własne banki, fabryki samochodów i lawinowo rosnące dopłaty do systemów emerytalnych. Gdy zaś idzie o przedsięwzięcia wspólne – nie była w stanie wyzwolić się z narastających dopłat rolnych, przyczyniając się do astronomicznego wzrostu cen żywności, większego głodu na świecie i ekologicznych zniszczeń wywołanych presją na wzrost wydajności produkcji rolnej. Ogłaszane obecnie pokryzysowe plany redukcji krajowych deficytów finansowych każą patrzeć sceptycznie nie tylko na przyszłość europejskiej nauki i technologii. Skłaniają nawet do sceptycyzmu, gdy idzie o europejską zdolność utrzymania obecnego wysiłku modernizacji dróg, kolei czy infrastruktury energetycznej. Właśnie brytyjska królowa w imieniu swego rządu ogłosiła na Wyspach czteroletni plan zaciskania pasa.
Pełna opinia Jana Rokity: 10 lat antystrategii lizbońskiej
Reklama