Dług sektora finansów publicznych sięga 80% GDP (w PL dla porównania nieco ponad 50%) a zadłużenie zagraniczne wynosi 111% GDP (w PL 63%). Oznacza to mniej więcej tyle że polski socjał ma jeszcze pewien dystans do pokonania zanim rąbnie o ścianę.

Socjał węgierski natomiast już rąbnął i ulega właśnie widowiskowej disintegracji. Do niewdzięcznego zadania posprzątania po socjalizmie wybrany został na Węgrzech rząd Victora Orbana. Działający od kwietnia rząd, skoro już porównujemy do Polski, ma dwie rzeczy których nie ma rząd Tuska: jaja i wizję. Obie rzeczy w ostrym deficycie w przypadku państw tonących pod ciężarem długów i jak tonący brzytwy rozpaczliwie chwytających się wątpliwych recept którymi szantażują je IMF i EU.

Rząd Orbana jest przygotowany na konieczne zaciskanie pasa i szeroką redukcję socjału na całej linii. Chce to jednak robić z głową a nie zamiast zaciskania pasa socjałowi zacisnąć sobie pętlę na szyi, czego wymaga rutynowo IMF. Nie dziw więc że zerwanie ostatnio negocjacji z IMF wymagało pewnej odwagi i zdeterminowania. Wbrew tzw. rynkom finansowym które skarciły za to nieposłuszeństwo forinta widzimy węgierską decyzję w perspektywie jako mistrzowski ruch, nadający właściwy ton przyszłym negocjacjom. Jesienią strony się najpewniej dogadają, ale już na bardziej realistycznych warunkach.

Orban również oburzył unię europejską, zawsze jak wiadomo pierwszą we wspieraniu oszczędności, przystrzygając wynoszącą pół miliona dolarów rocznie pensję prezesa banku centralnego Simora. Dotychczas Bruksela nie wyszła z żadnym rozsądnym uzasadnieniem czemu prezes banku centralnego kilkumilionowych Węgier ma dalej cieszyć się pensją 2X większą niż Bernanke z FEDu. Najwidoczniej kryzys kryzysem ale europejskie święte krowy mają być z niego wyłączone.

Reklama

Jeszcze bardziej oburzają Brukselę węgierskie propozycje przystrzyżenia tłustych kotów bankowych specjalnym podatkiem. Wychodzenie z kryzysu jak najbardziej. Pod warunkiem jednak że to cała reszta a nie banki za to mają płacić. To że Orban odważnie przycina jednocześnie pensje pracowników firm i instytucji państwowych o 15 % najwidoczniej się nie liczy. Niewykluczone że podatek od banków stanowił właśnie główny punkt niezgody w negocjacjach z IMF i EU.

Ciężka do przełknięcia dla Brukseli jest też sama koncepcja reform Orbana polegająca na połączeniu cięć w wydatkach z obniżkami podatków. Pojęcie obniżki podatków jest w unii europejskiej nieznane i przypomina trochę pojawienie się UFO – biurokraci patrzą na to ze strachem i niedowierzaniem. Preferowanym przez socjalistów kursem jest zawsze opodatkowanie wszystkiego na śmierć i wykończenie przez to gospodarki. Operacja zawsze się udaje. Zanim rzecz ostatecznie klapnie przez pewien czas wyższe podatki wskazują w kalkulatorach na wyższe dochody i redukcję deficytów na papierze.

Wbrew tym brukselskim receptom Orban nie chce wykończyć gospodarki Węgier. Obiecuje obywatelom że za najdalej 2 lata będą płacili 16% podatek liniowy od dochodów osobistych. To czy liniowy podatek Orbana zakończy się tak jak liniowy podatek Tuska pozostaje sprawą otwartą. Dajemy mu jednak więcej szans bo w odróżnieniu od Tuska Orban wydaje się autentycznym reformatorem a socjał węgierski jest w stanie autentycznego rozkładu i nie ma nic do stracenia. Populacja wydaje się dostatecznie zmęczona socjałem i ostatecznie pozbawiona złudzeń. Podatek od małych i średnich firm ma również zostać zmniejszony z 19% do 10%, co też może służyć jako mała sugestia dla nas.

Nie widzimy jednak ani premiera Tuska ani jego najlepszego ministra finansów w Europie, stających na baczność na każdy gwizdek z Brukseli, sposobnych do takiego gambitu. Polska wersja zaciskania pasa, której spodziewać się możemy jesienią, polegać więc będzie najpewniej na sprawdzonym specjalistycznym podwyższaniu podatków gdzie się da. Na przykład do 3x15 = 45%.