Te rozbieżności w pewien sposób tłumaczą różnice w wynikach gospodarczych poszczególnych krajów strefy euro i dają nam wskazówkę, czego możemy się spodziewać w przyszłości.
Prawdziwie intrygującym aspektem tych odchyleń nie jest to, jak do nich dochodzi, ale dlaczego nie korygują się one same. Wiemy, jak do tego doszło. Niemcy weszły do strefy euro z niekonkurencyjnym kursem wymiany i po długim okresie umiarkowanego wzrostu płac. Makroekonomiści powiedzieliby, że Niemcy skorzystały z realnej dewaluacji w stosunku do innych członków. O ile jednak realny kurs może się odwrócić, normalnie należałoby oczekiwać, że ta nierównowaga zostanie zlikwidowana. W takim wypadku należałoby się spodziewać, że hiszpańscy i włoscy konsumenci porzucą swoje drogie sklepy i zaczną zamawiać towary przez niemieckie strony internetowe. W ten sposób doszłoby do pewnego wyrównania cen. Ale wewnętrzne nierównowagi w strefie euro nie tylko się utrzymają, ale prawdopodobnie jeszcze pogłębią. To spowoduje, że korekty gospodarcze w Hiszpanii, Portugalii czy Grecji będą jeszcze trudniejsze, niż już są.
Biorąc pod uwagę uzależnienie od eksportu, wynik niemieckiej gospodarki będzie ostatecznie zależał od kondycji gospodarki światowej. Ponieważ USA wchodzą w kolejną fazę spowolnienia, trudno sobie wyobrazić, jak Niemcy miałyby utrzymać niedawne tempo wzrostu. Do tego potrzebne byłoby nagłe zwiększenie popytu wewnętrznego. Wniosek jest taki, że wyniki niemieckiej gospodarki niemal na pewno poprawią się w kolejnych latach w stosunku do średniej ze strefy euro, ale obecna fala entuzjazmu jest znacznie przesadzona.
Prawdziwe niebezpieczeństwo dla strefy euro kryje się w polityce realnej dewaluacji. Nie ma sygnałów, że reformy europejskiego rynku produktowego i pracy wystarczą, by zagwarantować, że mechanizm ekonomicznej korekty zaskoczy. Innymi słowy siła niemieckiej gospodarki pozostanie trwała, toksyczna i bardzo możliwe, że w dłuższej perspektywie autodestrukcyjna.
Reklama