Otóż rolnicy pracują ciężko, ale jak wskazują zarówno moje naoczne obserwacje, jak i badania prowadzone przez odpowiednie instytucje naukowe, pracują tak przez mniej więcej dwa miesiące w roku. Zmieniło się to naturalnie na skutek mechanizacji oraz tego, że tylko specjalizacja i wysoki poziom organizacji mogą przynosić rolnikowi rzeczywiste dochody, a nie tylko fundusze i dobra wystarczające na przetrwanie. W tym zakresie mamy do czynienia z pewnym postępem – zapewne w każdej większej wsi jest jeden lub kilku rolników, którzy opanowali nie tylko to, jak siać i orać, lecz także to, jak na tym zarabiać, ale reszta trwa w stanie niezmiennym od dziesięcioleci.
Rolnikom sprzyja państwo, i to na kilka sposobów: przez KRUS, brak czynszu, dopłaty unijne i inne (na przykład do kredytów na nawozy i inwestycje). Gdyby nie te formy wspomagania wsi, wielu jej mieszkańcom byłoby bardzo trudno. Jednak dzieje się to wszystko bez jasnej refleksji na temat tego, co dalej. Od lat nikt nie chce podjąć poważnych rozważań na ten temat, ponieważ rolnicy są wyborcami, a wyborcy są bezcenni. Ponadto rolnicy są ogromnie przywiązani do swoich przywilejów (kto by nie był), więc każda próba ich ograniczenia spotyka się z protestem oraz z teoriami w rodzaju podziału na Polskę A i Polskę B, do której to rolnicy mieliby by być relegowani.
A przecież sprowadzając gospodarkę pieniężną do minimum, budując i organizując życie przy pomocy rodziny i sąsiadów oraz nie umiejąc zadbać o to, by dzieci kontynuowały ich pracę, rolnicy sami siebie degradują. Kiedyś (za Reymonta) sprawa dziedziczenia na wsi była niesłychanie istotna i nie chodziło tylko o pieniądze, ale o to, kto przejmie ster gospodarstwa, kto wykaże się najlepszym przygotowaniem do tego zadania. Wiemy, że nastąpiły ogromne przemiany społeczne, że ludzie ze wsi w okresie PRL zasilali zarówno szeregi duchowieństwa, jak i partii (oraz wojska), bo to były jedyne drogi awansu, ale dzisiaj marzeniem zarówno dzieci, jak i rodziców jest, żeby młodzież zdołała ze wsi uciec. Chociażby do najbliższego miasteczka, a jak się da – jeszcze dalej. Jak mają czas i możliwości, pomogą czasem starym rodzicom, ale to wszystko. Z tego zaś wynika, że nie tylko młodzi ludzie zrozumieli, że na wsi brak przyszłości, ale także starsze pokolenia same ich z tej wsi wypychają.
Dolegliwość życia rolników polega zatem nie na ciężkim chłopskim trudzie, bo znacznie on mniejszy, niż się zwykle sądzi i powtarza, lecz na tym, że perspektywy życiowe są minimalne, a ekonomiczne jeszcze gorsze. Czy mogłoby to ulec zmianie? Zapewne tak, ale pod tak wieloma warunkami, że raczej należy się spodziewać degradacji polskiej wsi i powstania wysepek w postaci dobrze prosperujących farm, a nie gospodarstw. Wyliczmy te warunki: specjalizacja i możliwość znalezienia uczciwego odbiorcy na szczególne towary; wiedza dotycząca specjalistycznej hodowli i przetwórstwa (jest także niezbędna i niby istnieją odpowiednie agendy państwa, ale ich rola okazuje się minimalna); zapewnienie infrastruktury komunikacyjnej, transportowej oraz – co wcale nie jest obojętne – infrastruktury pozwalającej na sensowne spędzenie wolnego czasu; wreszcie traktowanie rolników jak producentów na takich samych zasadach, jak traktowani są wszyscy inni przedsiębiorcy.
Reklama
Wiem, że to się nie spełni i że – zwłaszcza tam, gdzie klasa ziemi jest nienadzwyczajna – pola zarosną celowo sadzonym lub samorzutnie się rozrastającym lasem. Może z punktu widzenia przyrody nie jest to takie złe. Wydaje się zresztą, że takie też są zamiary Unii Europejskiej, która przestanie wspierać uprawę ziemi i hodowlę na terenach z glebą niskiej jakości. Ale zanim to nastąpi, my będziemy musieli mieć do czynienia ze swoistym skansenem.