Na konferencji w Genewie słuchałem przemówień Henry’ego Kissingera i Jamesa Steinberga. Kissinger jest kapłanem republikańskiej Realpolitik. Steinberg, podsekretarz stanu, odgrywa ważną rolę w kształtowaniu polityki zagranicznej Obamy. Obaj postrzegali rozprzestrzenianie się broni jądrowej jako niebezpieczny element, który może zmienić reguły gry. Punktem wyjścia rozważań Steinberga było to, że USA nie są potężnym mocarstwem, ale pozostają niezbędnym graczem w nowym systemie bezpieczeństwa. Amerykańskie przywództwo musi polegać na wzmacnianiu sojuszy, by stworzyć podstawę do współpracy. Założenie jest proste – współzależność powoduje, że pomyślność i bezpieczeństwo np. Chin i Indii zależy w tym samym stopniu od ich współpracy co państw zachodnich. Bezpieczeństwo jest niepodzielne.
Kissinger zwrócił uwagę na drugą stronę medalu. Państwa wschodzące nie chcą się wyzbywać suwerenności, czego wymaga multilateralizm. Azjatyckie i latynoamerykańskie potęgi są nacjonalistyczne. Ich polityka nie jest w stanie uwzględnić globalnego dobra. Próby podejmowane przez Zachód postrzegają jako zmierzające do utrzymania jego przewagi. Można winić wschodzące mocarstwa, warto jednak przypomnieć, że Europejczycy musieli przeżyć dwie wojny, zanim zdali sobie sprawę, że ich narodowe interesy są lepiej chronione dzięki współpracy. Ci, którzy uważają, że mocarstwa wschodzące powinny zrozumieć, iż ich interes narodowy jest zbieżny z interesem wspólnym, powinni wziąć pod uwagę, jak trudno dojść do takiej refleksji Zachodowi. Wybór Obamy na prezydenta USA miał dać początek nowej epoce w stosunkach transatlantyckich. Zamiast tego Amerykanie uważają, że Europejczycy są beznadziejni, a ci narzekają, że Waszyngton ich lekceważy.
Jak ujmuje to Steinberg: „Wspólnota interesów nie gwarantuje wspólnoty działania”. Rozwiązaniem ma być mozolne budowanie zaufania. Ma rację. Jednak innym potrzebnym składnikiem jest obdarzone wyobraźnią przywództwo. Jako Europejczyk jestem tym naprawdę przygnębiony.
Reklama