Obama mógł oczywiście udać się do Indii, nie ciągnąc ze sobą licznej świty, tak jak prawie bez obstawy podróżował do Azji premier Polski. Ale choć koszty wyprawy amerykańskiej głowy państwa są niemałe, przyniosła wymierne zyski. A pożytek z polskiej eskapady tylko taki, że zrealizowana została po kosztach.
Po co Obama zabrał ze sobą tak dużą ekipę? Ano między innymi, a może przede wszystkim po to, by dane, które teraz wyglądają tak sobie, prezentowały się lepiej. Indie to zaledwie 14. partner gospodarczy USA. Amerykański eksport do tego kraju w pierwszym półroczu to niecałe 15 mld dol. Ale i tak o 10 proc. więcej niż rok wcześniej. I w Ameryce nikt nie jest przeciwny temu, żeby rósł co najmniej w podobnym tempie. Choć to brzmi jak banał, Indie są gospodarką z olbrzymim potencjałem i Amerykanie doskonale o tym wiedzą. Dlatego 200 oficjeli z tłumu towarzyszącego Obamie to szefowie firm. Poszli w ślady podobnej, tyle że brytyjskiej grupy, która towarzyszyła Davidowi Cameronowi podczas jego indyjskiej podróży parę miesięcy temu. Wszyscy wpisują się w rytuał pielgrzymek ludzi biznesu do Azji wraz prezydentami czy szefami rządów ich krajów. I jakoś nikt się tego nie wstydzi, co więcej, na przykład Niemcy bez specjalnych wahań zaprzęgają swoją administracyjno-dyplomatyczną machinę w zdobywanie azjatyckich, w szczególności chińskich kontraktów. Efekty są.
Istnieje jednak pewien kraj nad Wisłą, gdzie tego rodzaju wsparcie strony publicznej wobec biznesu kuleje. Przyczyn można się domyślać: to trauma sprzed mniej więcej dziesięciu lat, kiedy kontakty prywatnego z publicznym uchodziły za niejasne, i, by tak rzec, wieloznaczne. Wśród polityków może pokutować przekonanie, że wybuchnie afera, kiedy zabiorą ze sobą w podróż może nie dwustu, ale choćby dwudziestu przedsiębiorców. O czym oni rozmawiali z oficjelami na pokładzie samolotu? Co załatwili? Co ugrali?
Tylko że niezdrowa atmosfera na styku publicznego i prywatnego odchodzi w przeszłość. Przez minione lata sytuacja w bardzo dużym stopniu się oczyściła. I naprawdę trzeba zacząć działać tak, jak działa świat. Po pierwsze jeździć do Azji, a tutaj jedna podróż premiera do Wietnamu niewiele załatwi. Po drugie zabierać z sobą ludzi biznesu, wspierać ich interesy. Inaczej wyznacznikiem naszej obecności na Wschodzie stanie się jedynie pawilon na szanghajskim Expo. Był piękny, odniósł sukces, ale naprawdę nie warto na nim poprzestać.
Reklama