Inwestorzy finansowi obawiają się bankructwa Grecji, Portugalii czy Hiszpanii, bo uważają, że kraje te przestały być konkurencyjne na europejskim i światowym rynku. Jednak według Komisji Europejskiej wydajność pracownika w Hiszpanii nie tylko nie ustępuje wydajności pracownika w Niemczech, ale jest nawet wyższa (110 proc. do 105 proc. średniej unijnej). Jak to możliwe?
Wydajność pracowników to jeden z najtrudniejszych do oszacowania wskaźników w ekonomii. Dlatego łatwo o błąd. Zwykle rozumiemy przez to pojęcie wartość dóbr, jakie zostały wytworzone przez przeciętnego pracownika w ciągu godziny. Tyle że jest ona mierzona we wspólnej dla wszystkich państw jednostce – w tym przypadku w euro. I tu wkrada się pierwszy problem. Otóż na niemieckim rynku panuje dużo większa konkurencja niż w Hiszpanii. A to wymusza na niemieckich producentach obniżenie marży i poprawę oferty. W konsekwencji taki sam produkt kupiony w Niemczech jest tańszy, a często i lepszy niż w Hiszpanii. Teoretycznie więc w ciągu godziny hiszpański robotnik może „wytworzyć” więcej euro, ale w praktyce efekt jego pracy będzie mniejszy.
Jest też drugi problem: reakcja obu państw na kryzys była zupełnie inna. W Niemczech dzięki porozumieniu związków zawodowych i pracodawców zatrudnienie zmniejszyło się nieznacznie. Pracownicy zgodzili się natomiast na ograniczenie długości czasu pracy. W konsekwencji w przeliczeniu na jednego zatrudnionego wielkość produkcji spadła, obniżyła się też statystyczna wydajność.

>>> Czytaj też: Zachodnie gospodarki cierpią z powodu ostrego spadku wydajności pracy

Reklama
W Hiszpanię kryzys uderzył natomiast znacznie mocniej, przeprowadzono zwolnienia na dużą skalę. W konsekwencji bezrobocie jest tu najwyższe w Unii – jeśli pominąć Łotwę – a wśród młodych ludzi sięga nawet 40 procent. Jednak ci, którzy utrzymali stanowiska, produkują tyle samo ile przed kryzysem, a czasem więcej. Biorąc pod uwagę tylko dane statystyczne, można odnieść wrażenie, że wydajność pracy w Hiszpanii urosła.
Czy może dobrą miarą konkurencyjności danego kraju jest jego bilans handlowy? W końcu Niemcy wypracowują rekordową (4 proc. PKB) nadwyżkę rachunku bieżącego, podczas gdy Hiszpania ma duży deficyt.
Bilans handlowy zależy od wielu czynników, nie tylko od tego, na ile dany kraj jest konkurencyjny. Bardzo istotny będzie tu popyt na jego produkty. Jeśli na świecie panuje kryzys, nawet najlepsze towary nie znajdą nabywców. Handel zagraniczny zależy także od zasobności danego państwa w surowce. Jeśli ich nie ma, jego import siłą rzeczy jest wysoki. Z kolei kraje, które jak Polska dużo inwestują w modernizację infrastruktury i aparatu przemysłowego, także są skazane na masowy import. A przecież nie jest to objaw ich słabej wydajności, ale przeciwnie – tego, że szybko ona rośnie.
To jak zmierzyć wydajność państw i przedsiębiorstw?
Ekonomiści opracowali dość skomplikowany indeks wydajności wielofunkcyjnej. Pozwala on na wyodrębnienie i zbadanie, w jaki sposób dwa przedsiębiorstwa lub dwa kraje wykorzystują wszystkie czynniki, które składają się na wydajność: kapitał, technologię, organizację pracy, wykształcenie pracowników itd. Takie wskaźniki siłą rzeczy nie są jednak syntetyczne i wymagają dogłębnej pracy analitycznej. Ich wynik jest jednak jednoznaczny: Niemcy, Holandia, kraje skandynawskie – ogólnie mówiąc, kraje Północy – to najbardziej wydajny region Europy, podczas gdy Południe ma w tym względzie poważne zapóźnienia.
Z danych Komisji Europejskiej wynika, że wydajność w przeliczeniu na pracownika wynosi w Polsce zaledwie 65 proc. średniej Unii. Jednak pana zdaniem ten wskaźnik niewiele mówi. Nie należy się nim zbytnio przejmować?
W przypadku Polski sytuacja jest nieco inna. Tu poziom zatrudnienia (około 55 proc. osób w wieku produkcyjnym) wciąż należy do najniższych w Europie, choć w ostatnich latach nastąpiła poprawa. W takiej sytuacji niska wydajność pracowników, nawet mierzona tak wadliwymi metodami, jakich używa Komisja Europejska, jest poważnym sygnałem słabości polskiej gospodarki. Jednak ważniejsza wydaje mi się ocena dynamiczna. W ciągu 10 lat, od 1999 do 2009 r., wydajność w Polsce podniosła się z 46 do 65 proc. średniej europejskiej. Biorąc pod uwagę, że w tym czasie w całej Unii, a szczególnie w Niemczech, wydajność także szybko rosła, jest to duże osiągnięcie. Zdaniem Banku Światowego od czasu upadku komunizmu wydajność w Polsce zwiększyła się o prawie 500 proc. To oznacza, że przeciętny pracownik wytwarza dziś tyle, ile pięciu pracowników pokolenie temu. Raz jeszcze podkreślam, że taka miara wydajności ma swoje wady. Mimo wszystko daje ona pojęcie, jak ogromny skok wykonała Polska w ostatnich 20 latach.

>>> Polecamy: Wydajność pracy Polaków rośnie dwa razy szybciej niż pensje

Który sektor polskiej gospodarki najbardziej utrudni nam dogonienie zachodniego poziomu wydajności? Rolnictwo?
W rolnictwie szybki wzrost wydajności jest możliwy dzięki kolejnym fazom zielonej rewolucji. Nowe metody nawożenia, inżynieria genetyczna, lepiej dostosowane do klimatu odmiany roślin, mechanizacja – wszystko to zapewnia czasem wręcz skokowy wzrost plonów. W Polsce na taki rozwój postawiło około 300 tys. dużych gospodarstw towarowych. W statystykach nie bardzo widać tę tendencję, bo równocześnie istnieje o wiele większa (około 1,8 mln) grupa małych gospodarstw, które pełnią przede wszystkim rolę socjalnego bufora i zaniżają wyniki całego polskiego rolnictwa. W ich przypadku wydajność rośnie bardzo powoli, o ile w ogóle.
To w jakich sektorach najtrudniej jest poprawić wydajność?
W tzw. dojrzałych sektorach przemysłowych: przemyśle motoryzacyjnym, przetwórstwie spożywczym, przemyśle drzewnym, tekstyliach. Tu możliwe są tylko kosmetyczne ulepszenia i bardzo trudno o wypracowanie przełomowych technologii. W Polsce odgrywają one znaczącą rolę i po ogromnym wzroście wydajności dzięki likwidacji absurdów odziedziczonych po okresie komunistycznym poprawa będzie tu coraz trudniejsza. Na przeciwnym biegunie znajdują się natomiast najnowsze technologie, jak informatyka, bioinżynieria, mikroelektronika, przemysł chemiczny, optyczny, gdzie rewolucje technologiczne zdarzają się dosłownie co kilka lat.
Polska coraz bardziej zacieśnia współpracę gospodarczą z Niemcami. Czy to dla nas szansa na szybką poprawę wydajności pracy, czy odwrotnie: w ten sposób skazujemy się na rolę podwykonawcy najsprawniejszych niemieckich przedsiębiorstw?
Do tej pory była to dla Polski szansa. Tak będzie jeszcze przez kilka, kilkanaście lat. Niemieccy przedsiębiorcy przenoszą za Odrę większość rzeczy, które decydują o poprawie wydajności: kapitał, technologię, organizację pracy. Jednak w pewnym momencie Polska będzie musiała zacząć budować samodzielną pozycję i przynajmniej w niektórych sektorach konkurować z Niemcami. Niemcy inwestują za wschodnią granicą przede wszystkim z powodu niższych kosztów produkcji. Tyle że stopniowo płace w Polsce będą rosły z powodu podwyżek oraz aprecjacji euro. I gdy różnica w uposażeniach w stosunku do Niemiec będzie mniejsza niż 1/3, przeniosą produkcję tam, gdzie pensje są niższe. A nie jest to wcale odległa perspektywa: już dziś przeciętna pensja w Polsce wynosi około 50 proc. niemieckiej. To, czy Polska zdoła skutecznie konkurować z Niemcami, zależy przede wszystkim od polityki państwa: jego zdolności do zbudowania nowoczesnej infrastruktury oraz systemu edukacji, który wykształci specjalistów na światowym poziomie.
Czy Polska powinna naśladować Niemcy, starając się maksymalizować konkurencyjność swojej gospodarki?
Byłbym tu ostrożny. Niemcy zbudowały jedną z najbardziej wydajnych gospodarek świata na podstawie bardzo nietypowej formuły. Niemieckie przedsiębiorstwa, zarówno te największe, jak i te średnie, postawiły na rozwój najbardziej wymagających technologii. W takim przypadku warunkiem sukcesu jest budowanie przez firmę tzw. wiedzy kumulatywnej: technologii, zespołu ekspertów, aparatu produkcyjnego o bardzo specyficznych cechach. To da się jednak osiągnąć tylko dzięki ciągłości tradycji niemieckich firm, która sięga nieraz kilku pokoleń, czasem nawet czasów Bismarcka. Dzięki temu takie przedsiębiorstwa jak Siemens potrafią zaproponować klientom na całym świecie indywidualne rozwiązania technologiczne na najwyższym poziomie. Z tego samego powodu w Niemczech rozwinęły się też te gałęzie przemysłu, które – jak lotnictwo – wymagają szczególnie wyśrubowanych warunków produkcji. Jednak dla krajów, które jak Polska z powodów historycznych budują nowoczesną gospodarkę z dużym opóźnieniem, dogonienie Niemiec jest niezwykle trudne. Kraje południa Europy, choćby Hiszpania, nie odważyły się na takie wyzwanie.
Jaką zatem znalazły receptę na budowę nowoczesnej gospodarki?
Hiszpanie postawili na te sektory gospodarki, gdzie zmiany technologiczne następują gwałtownie i przy sprawnej mobilizacji kapitału oraz pracowników można stosunkowo łatwo osiągnąć wydajność na światowym poziomie. To m.in. telekomunikacja, bankowość, informatyka. W podobny sposób jedną z najwydajniejszych gospodarek świata zbudowały Stany Zjednoczone.
Hiszpanie nie odnieśli jednak takie samego sukcesu jak Amerykanie. Dlaczego?
Hiszpania postawiła na rozwój najnowszych technologii, ale utrzymała tradycyjne, sztywne regulacje na rynku pracy. A tego nie da się pogodzić. W Stanach Zjednoczonych żywotność wielu projektów jest krótka. Pracodawca może szybko zatrudnić wielu wykwalifikowanych pracowników, gdy jego pomysł biznesowy się sprawdza, ale równie szybko ich zwolnić, gdy okazuje się, że wygrywa konkurencja. W Hiszpanii było inaczej. Przedsiębiorcy obciążeni dużymi kosztami zobowiązań socjalnych nie mogli zwolnić pracowników, kiedy okazało się, że ich przychody są mniejsze, niż się spodziewano. Co prawda taki sam system obowiązuje w Niemczech, ale akurat w tym przypadku jest on dobrze dostosowany do potrzeb gospodarki. Aby utrzymać maksymalną wydajność, przedsiębiorcom zależy na stabilności załogi, w której umiejętności dużo zainwestował.

>>> Zobacz również: Nowoczesne technologie - szansa na większy zysk czy zagrożenie dla portfela?

Innym powodem porażki Hiszpanii są o wiele mniejsze zasoby kapitałowe i technologiczne niż Stanów Zjednoczonych. Ameryka wciąż pozostaje jednym z krajów o najwyższej wydajności, bo jest w stanie zmobilizować ogromne zasoby naukowców, fundusze bankowe, technologie i kapitał. Hiszpania nie ma takiego zaplecza jak USA, nie jest w stanie zwiększyć na podobną skalę produkcji, która nie może być zatem tak wydajna jak amerykańska.
Wreszcie problemem Hiszpanii było skierowanie ograniczonych zasobów nie do tych sektorów gospodarki, w których zwiększenie wydajności pracy byłoby najskuteczniejsze. Przez lata inflacja w peryferyjnych krajach strefy euro była wyraźnie wyższa niż w Niemczech, we Francji i w innych krajach jądra strefy. Ponieważ jednak Europejski Bank Centralny prowadzi jednolitą politykę monetarną dla całego Eurolandu, realne stopy procentowe w Hiszpanii były o wiele niższe niż w Niemczech. To skłoniło miliony ludzi do zaciągania kredytów na zakup mieszkań. Wolne kapitały zostały ulokowane na rynku nieruchomości zamiast w modernizację aparatu produkcyjnego jak w Niemczech. Dziś, gdy mieszkaniowa bańka pękła, Hiszpanie odkrywają, że ich opóźnienie, jeśli idzie o wydajność w stosunku do Niemiec, nie tylko nie zmalało, ale wręcz urosło.
Czy niższa wydajność pracy w Hiszpanii nie musi prowadzić nie tylko do obniżenia pensji, lecz także do ograniczenia zabezpieczeń socjalnych?
W normalnych czasach można by tego uniknąć. Doskonałym przykładem jest Dania. To kraj, gdzie wydajność firm należy do najwyższych na świecie, bo przedsiębiorcy nie tylko nie muszą płacić znaczących obciążeń socjalnych, ale mogą też bez większego trudu ograniczyć liczbę pracowników, gdy koniunktura się pogorszy. Równocześnie jednak Dania, jak inne kraje skandynawskie, ma wyjątkowo hojny system opieki socjalnej. Tyle że ciężar jego finansowania został przejęty przez państwo. To samo mogłoby nastąpić w Hiszpanii i innych krajach południa Europy. Ale tylko teoretycznie. Dziś deficyt publiczny w tym kraju jest tak wysoki, że inwestorzy obawiają się, iż czeka go bankructwo. W tej sytuacji przejęcie przez hiszpańskie państwo dodatkowych obciążeń jest całkowicie wykluczone. Inaczej mówiąc, różnica w wydajności prowadzi do podziału Europy na dwie części: tę, którą wciąż stać na utrzymywanie państwa dobrobytu, gdzie zatrudnienie jest wysokie, a pensje przyzwoite, oraz tę, której na to wszystko nie stać. Takie proces się już zresztą zaczął, czego przejawem jest bardzo szybki wzrost liczby krótkoterminowych kontraktów w Hiszpanii.
Czy to będzie trwała tendencja, czy zjawisko, które zniknie wraz z przełamaniem kryzysu?
Nie jestem optymistą. Aby kraje południa Europy było stać na podobny poziom zabezpieczeń socjalnych co Niemcy, nie wystarczy radykalna poprawa wydajności pracy i uzdrowienie finansów publicznych. Potrzebne są także głębokie zmiany kulturowe, które przez lata podcinały konkurencyjność tych krajów. Choć Hiszpania wydawała tyle samo na opiekę socjalną ile Szwecja, jej poziom był o wiele gorszy. Powodem była fatalna jakość pracy administracji państwowej. To zresztą problem, który dotyczy także Włoch, a nawet Francji. W niedawno przeprowadzonym sondażu okazało się, że tylko 2 proc. Duńczyków zdecydowałoby się na bezprawne wykorzystanie subwencji socjalnych, gdyby wiedzieli, że nie zostaną na tym przyłapani. We Francji z takiej możliwości skorzystałoby 90 proc. respondentów. To oznacza, że francuski system zawsze pozostanie mniej efektywny, o ile nie wprowadzi się bardziej rygorystycznych, a więc kosztownych, mechanizmów kontroli.
Podobne wnioski można wyciągnąć z ankiety przeprowadzonej wśród dyplomatów akredytowanych przez ONZ. Niemal wszyscy Skandynawowie zadeklarowali w niej, że natychmiast płacą mandaty za drobne przekroczenia, jak nieprawidłowe parkowanie. Ale równocześnie niemal wszyscy dyplomaci z krajów południa Europy przyznają, iż w takich wypadkach występują o możliwość późniejszej zapłaty. W praktyce nie płacą zaś wcale, bo w takim wypadku ambasady zawsze mogą się wybronić przez uiszczeniem opłat.
Zmiany kulturowe są jednak niezwykle trudne do przeprowadzenia. Czy to nie oznacza, że południe Europy zawsze będzie skazane na niższą wydajność pracy niż północ Unii?
Kiedy na początku lat 90. byłem studentem i mieszkałem w Rzymie, często w nocy zdarzało nam się przejeżdżać na czerwonym świetle, a nawet jechać pod prąd. Robiło tak wielu mieszkańców miasta. Później jednak władze wprowadziły bardzo wysokie kary za łamanie przepisów drogowych. I choć dziś już one nie obowiązują, nikt nie odważy się w Rzymie przejechać na czerwonym świetle. Po prostu system kar zapadł głęboko w pamięć kierowców. Polityka państwa może więc wymusić zmiany obyczajowe, choć nie jest to łatwe.
Kraje skandynawskie też zresztą nie zawsze mogły się pochwalić wysoką wydajnością pracy. Jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku ogromna większość Szwedek nie pracowała. Wszystko się zmieniło, gdy rząd wprowadził system podatkowy faworyzujący gospodarstwa domowe, w których zarówno kobieta, jak i mężczyzna pracują. W kolejnym pokoleniu praca kobiet stała się czymś oczywistym, niezależnie od tego, czy z tego powodu płaci się wyższe podatki, czy nie.
ikona lupy />
BIO: Andrea Bassanini, główny ekonomista ds. polityki zatrudnienia w Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) Fot. mat. prasowe / DGP
ikona lupy />
Niemcy zbudowały jedną z najbardziej wydajnych gospodarek świata dzięki temu że firmy postawiły na rozwój, wymagających technologii. Kluczem do sukcesu jest ciągłość tradycji Fot. Bloomberg / DGP